Wrocławski festiwal rozkręcił się na dobre. Póki co omijam największe przeboje festiwalu, by zobaczyć, co wyłania się zza horyzontu współczesnego kina. I co na nim majaczy? Skonfrontowałem ze sobą kino europejskie i afrykańskie – okazało się, że to właśnie twórcy z Afryki mają do powiedzenia znacznie ciekawsze rzeczy. Mnie szczególnie cieszy, że potwierdziły się moje przypuszczania – jak dotąd najlepszym filmem jaki widziałem, jest „Nie jestem czarownicą”, który umieściłem na liście potencjalnych hitów tegorocznej edycji.
Ana, mon amour, reż. Calin Peter Netzer
Najnowszy film reżysera „Pozycji dziecka” idealnie wpisuje się w poetykę rumuńskiej nowej fali. Kręcony był na bliskich planach, kamerą z ręki, z nieustannie zmieniającą się ostrością, a akcję pchały głównie dialogi. Również w warstwie fabularnej „Ana, mon amour” realizuje założenia najlepszych rumuńskich filmów ostatnich lat – trzyma się blisko realizmu, ale w kluczowych momentach potrafi go delikatnie przełamywać. Tym razem cienka granica między tym, co prawdziwe, a wyśnione, czy wymyślone, jest szczególnie cienka, gdyż sposób prowadzenia narracji nawiązuje do seansu psychoanalitycznego – przeszłość płynnie miesza się z przyszłością, realistyczne sny zlewają się z absurdalną momentami realnością. Pod koniec seansu, jak na kozetce u psychiatry, trudno oddzielić to, co działo się w głowie, od tego, co autentycznie miało miejsce. Ale taki był właśnie zamysł twórców – by przedstawić ludzkie życie jako zbiór faktów, ale raczej mentalnych, gdyż świat jest raczej wyobrażeniem, albo inaczej: „prawda, to ruchoma armia metafor”, jak mówił Nietzsche, cytowany na samym początku filmu. „Ana, mon amour” to bardzo nietypowe love story – rozpisana na lata historia miłosna Any i Toma, na którą wielki wpływ mają zaburzenia psychiczne dziewczyny, tkwiące w podświadomości urazy z dzieciństwa, lęki, strachy i zahamowania. Czyli innymi słowy: wszystko to, po co sięgał Freud, tłumacząc działanie ludzkiej psychiki. Trzeba docenić reżysera, że świetnie skomponował swój film z eklektycznych fragmentów – potrafił tak poprowadzić akcję, by wydarzenia z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości składały się na większą, spójną całość. A przy tym momentami drwi z przyjętej przez siebie metody, bliźniaczo podobnej do psychoanalizy, ale ostatecznie kompletnie się jej poddaje. Czy to źle? Na pewno nie ma w tym niczego odkrywczego, dlatego ostatecznie zostajemy z garścią frazesów, podobnych do tych, które możemy usłyszeć od obcych ludzi, starających pomóc nam analizować nasze własne problemy.
Ocena: 5/10
Felicite, reż. Alain Gomis
Film Alaina Gomisa jest jak jego bohaterka – bezkompromisowy, zdeterminowany i silny niczym czołg. Tytułowa kobieta porusza się po niezwykle trudnej rzeczywistości Demokratycznej Republiki Konga właśnie niczym jednoosobowa jednostka zmilitaryzowana. Na co dzień żyje ze swoim dorastającym synem, ale gdy ten ulega poważnemu wypadkowi, zostaje sama z wielkim problemem. Ale Felicite się nie poddaje – chwyta się każdego sposobu, by uratować swoje jedyne dziecko i zebrać niezbędne pieniądze na operację złamanej nogi. Gomis od razu wrzuca widzów w gęstą, synkretyczną i niezwykle zmysłową rzeczywistość biednego kraju. Felicite jest piosenkarką, więc często wraz z nią odwiedzamy parne speluny i z perspektywy sceny podglądamy nocne życie osób znajdujących się najniżej na drabinie społecznej. Gomis nie kończy na realistycznym podglądaniu codziennego życia biedoty, ale odmalowuje eklektyczny krajobraz wewnętrzny tamtejszego społeczeństwa pełen sensualizmu, muzyki, radości, ale również profetycznych snów, lokalnych wierzeń i bardzo dotkliwego cierpienia. Całość składa się na złożony, niejednoznaczny i głęboki portret wyjątkowej kobiety, która czerpie niezwykłą siłę ze źródła matczynej miłości. „Felicite” to nie tylko obraz kongijskich problemów społecznych, ale również wielki hołd oddany matkom.
Ocena: 6/10
Nie jestem czarownicą, reż. Rungano Nyoni
Reżyserka tego filmu pochodzi z Zambii, ale filmowe wykształcenie odebrała w Wielkiej Brytanii – ta podwójna tożsamość Nyoni zdeterminowała jej spojrzenie na portretowaną rzeczywistość. Opowiada o niej jako ktoś, komu udało się z niej wyjść i spojrzeć z dystansu. Ta zmiana perspektywy – przynajmniej częściowe wyjście z własnej kultury jest właśnie głównym tematem filmu. Opowiada on o małej dziewczynce, która zostaje oskarżona przez lokalną społeczność o bycie czarownicą. Wystarczy kilka absurdalnych zarzutów, by kobietę w każdym wieku odebrać rodzinie i przywiązać do wielkiej szpuli wstążek, by nie mogła odfrunąć. Nyoni demistyfikuje magiczną naturę afrykańskiej rzeczywistości, ukazując niektóre z tamtejszych praktyk jako opresyjne i zwyczajnie kłamliwe – rozbudowany system kultury tradycyjnej, utrzymywany przez rząd jedynie w celach komercyjnych, okazuje się z jednej strony skostniały i absurdalny, ale z drugiej wciąż w społeczeństwie żywy. Nyoni przedstawiła reprodukcję kulturową jako proces sterowany zewnętrznie, cynicznie i interesownie – ale można to zaobserwować będąc jedynie na zewnątrz opisywanej kultury. Dlatego właśnie wyjątkowe umiejscowienie reżyserki – będącej niejako pomiędzy dwoma światami – wydaje się w tym momencie kluczowe. Ta perspektywa umożliwiła jej uchwycić jeszcze jedno ważne zjawisko – przenikanie się kultury globalnego centrum i krajów peryferii, zlewanie w jedną synkretyczną całość kultury przednowoczesnej i ponowoczesnej: lokalnych wierzeń, współczesnej popkultury i globalnej turystyki. „Nie jestem czarownicą” to film zarazem niezwykle mocny i bezwzględnie krytyczny, ale równocześnie niewymownie śmieszny. Zadaje celny cios nie tyle kulturze tradycyjnej, co jej cynicznemu wykorzystywaniu przez lokalnych polityków, nie dramatyzmem, lecz niezwykle ostrą satyrą. Widać w tym filmie olbrzymie serce reżyserki i pasję demistyfikacji podlaną żądzą krytyki – to ewidentnie dzieło z misją, która jednak w żaden sposób nie przesłoniła walorów artystycznych. „Nie jestem czarownicą” działa nie tylko swoją intelektualną głębią, ale również świetną, przemyślaną warstwą audialną i wizualną.
Komentarze (0)