Festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty rozpoczął się! Pierwszego dnia wrocławskiej imprezy równolegle pokazano cztery filmy otwarcia, więc inaczej niż w zeszłym roku, kiedy można było obejrzeć wszystkie trzy tytuły, tym razem trzeba było dokonać wyboru! Postawiłem na typ najbliższy filozofii festiwalu, czyli najbardziej „nowohoryzontowy” – „Szron”, najnowszy film uwielbianego przez organizatorów Litwina Sarunasa Bartasa. Niestety nie był to najlepszy wybór – i to nie tylko z tego powodu, że pokaz został przeniesiony z godziny 20 na 23.15 z powodu problemów technicznych.
„Szron”, reż. Sarunas Bartas
Wszystko, co dobre w tym filmie wzięło się z faktu, że jest koprodukcją aż czterech krajów: Litwy, Ukrainy, Francji i Polski. To nadało dziełu Bartasa strukturę przypominającą drogę, którą w „Boskiej Komedii” przemierzał jej bohater – spiralnie wiodła ona ku środku piekła. Taką samą ścieżkę pokonuje młoda para Litwinów, namówionych przez znajomego, by wyręczyli go w przewozie darów humanitarnych dla ukraińskich żołnierzy. Młodzi zgadzają się bez większego wahania, widząc w tym wyzwanie i przygodę. Załadowują dostawczy wóz, odbierają wskazówki oraz namiary na najważniejsze kontakty i wyruszają w drogę przez Polskę na Ukrainę.
Wyprawa ta składa się z trzech przystanków – pierwszy jest w spokojnym Dniepropietrowsku, gdzie młodzi spotykają się z Polakiem Andrzejem, który wcześniej załatwił im bezproblemowy tranzyt przez granicę. Sekwencja rozgrywająca się w luksusowym hotelu, w którym mieszkają zachodni reporterzy, jest zdecydowanie najlepszym fragmentem filmu – jawnie ironicznym, ostrym, wręcz napastliwym. Popijający drogie whisky i zajadający deski serów dziennikarze potrafią godzinami dyskutować o definicjach wojny domowej i wojny hybrydowej, snując domysły na temat natury ukraińsko-rosyjskiego konfliktu. Głupiutkie pracownice telewizji, cyniczni reprezentanci Zachodu i zblazowani dziennikarze z dystansem i zarozumiałością wsłuchują się w dalekie szmery wojny, nie mając o niej tak naprawdę zielonego pojęcia. W ten sposób Bartas jednoznacznie pokazał dystans dzielący Zachód od Wschodu i wskazał na przestrzeń dzielącą państwa, która znajduje się tam, gdzie przebiega granica między wojną, a pokojem.
Kolejny przystanek dwójki młodych Litwinów ma miejsce w strażnicy wojskowej, gdzieś nieopodal strefy wojennej. Trzeci natomiast już w samym oku cyklonu – dokładnie na linii frontu. Tak rozpisana droga, którą pokonują młodzi, ma przede wszystkim pokazać dystans jaki dzieli takie kraje jak Litwa, ale również Polska, od Ukrainy – jedynie trzy żabie skoki, praktycznie nic, dystans, który można pokonać w kilka, kilkanaście godzin. Ale te dwa światy dzieli absolutnie wszystko, bo nikt, kto nie doświadczył wojny, nie jest w stanie jej pojąć. Bartas daje lekcję tym wszystkim, którym się wydaje, że są bezpieczni – czyli mi i tobie. „Szron” wydaje się apelem skierowanym właśnie do Polaków, Litwinów, Łotyszy i innych mieszkańców krajów byłego bloku wschodniego. Wojna jest znacznie bliżej, niż nam się wydaje, ale póki nie nadejdzie, nie jesteśmy w stanie jej pojąć, ani poczuć jej grozy.
Dla Bartasa wojna jest przede wszystkim absurdem – czymś nie do opisania, nie do zgłębienia, czymś niemożliwym do zrozumienia i przedstawienia. To ciekawe, że „Szron” tak wiele zawdzięcza „Popiołowi i diamentowi” – Bartas wydaje się kontynuatorem myśli Wajdy, który kazał umierać Chełmickiemu na śmietniku historii, zaraz po wojnie, chwile po tym, jak opłakiwał jako jeden z niewielu ocalałych swoich kumpli z podziemia. Bartas natomiast każe umierać swojemu bohaterowi, który znalazł się na linii strzału całkowicie przypadkowo, ginąc nie na swojej wojnie, trochę z głupoty, a trochę z ciekawości. Zamiast na białej bieliźnie, broczy krwią na śniegu.
Nie można odmówić Bartasowi, że świetnie wykorzystał wymogi koprodukcji, dobrze rozpisał rytm opowieści i dosadnie opowiedział o stanie ducha współczesnych społeczeństw pogranicza wschodniej Europy. Znacznie gorzej jednak jego film wypadł w sferze czysto realizacyjnej oraz scenariuszowej. Opowieść o dwójce Litwinów znacznie lepiej wypada jako metafora, wariacja na temat podróży Dantego z Wergiliuszem po kolejnych kręgach piekła, niż realistyczny portret młodych bohaterów. Nic o nich nie wiemy, trudno nam pojąć ich motywacje, niemożliwe jest zrozumienie relacji, która ich łączy, choć na niej w dużej mierze opiera się emocjonalna strona tej opowieści. Nie jesteśmy w stanie ani pojąć, ani się przejąć sceną, w której dziewczyna zdradza swojego partnera ze znacznie starszym mężczyzną granym przez Andrzeja Chyrę. Czemu to robi? Dobre pytanie!
Ostatecznie film składa się z serii rozmów – raz zdradzających ignorancję i dystans Zachodu, raz uderzających w militarną tonację, tłumaczącą konieczność przeciwstawienia się wrogowi, raz demaskującą naiwność młodego chłopaka. Między nimi panuje absolutna pustka – bohaterowie błądzą po ukraińskich bezdrożach, zdradzają się, kochają, piją i szukają noclegu. Gadają jakieś bzdury, chcą choć trochę być bohaterami z krwi i kości, ale za każdym razem popadają w typowość. Bartas jest świetnym obserwatorem i krytykiem współczesności, ale z trudem przychodzi mu przenoszenie swoich myśli na ekran – sięga po poezję, wrażeniowość, metaforę i nastrój, które potrafi wyciągnąć z surowego realizmu, ale to zbyt często zamienia się w pustosłowie. Jego wizji brakuje solidnego, literackiego i logicznego fundamentu, który potrafiłby związać myśl, obraz i historię w jedną, przekonującą, zrozumiałą i daleką od banału całość.
Komentarze (0)