Recenzja – „Teściowie”: Wężykiem?

Oglądając debiut Kuby Michalczuka, nie wiedziałem, jak powinienem reagować na to, co oglądam na ekranie. Czy powinienem się śmiać? Płakać? Czuć napięcie? Grozę? A może beztrosko się bawić? Wciąż zadawałem sobie pytanie, czy to, co oglądam, jest na poważnie? Czy reżyser uznał to za zabawne? A może powinienem dostrzec tragizm oglądanej sytuacji? Po pewnym czasie spostrzegłem, że bardziej skupiam się nad intencjami autorów, niż na fabule.

Głównym problemem „Teściów” jest to, że utknęli w niewygodnym rozkroku między tragedią, komedią, farsą i groteską. Nie jest to nawet tragikomedia, ani tragifarsa czy jakikolwiek inna gatunkowa hybryda. Obawiam się, że twórcy postanowili wrzucić do filmowego garnka wszystkiego po trochu: tu się pośmiejmy z klas społecznych, tam zatrwóżmy rodzinnymi problemami, tu dostrzeżmy problem społeczny, a tam wrzućmy śmieszną babcię. Te zmiany tonacji, które następują nawet w obrębie jednej sceny, nie prowadzą do skomplikowania obrazu, zgłębienia opowiadanej historii, tylko wprowadzają odbiorczy chaos.

Film opowiada o dwóch małżeństwach, które spotykają się na weselu ich dzieci, które rozmyśliły się przed samym ślubem i w związek małżeński nie weszły. Niedoszłych młodych na ekranie nie oglądamy – są tylko zwaśnieni niedoszli teściowie i weselnicy, którzy nic nie robią z tego, że nie ma się z czego weselić. Scenariusz filmu ma proweniencję teatralną, więc mamy zachowaną jedność miejsca, czasu i akcji. Wszystko rozgrywa się na sali weselnej podczas jednej nocy. Głównymi bohaterami są natomiast rodzice niedoszłych młodych.

Cały konflikt między rodzinami zbudowany jest na dwóch elementach. Po pierwsze – na pytaniu, kto jest winny zaistniałej sytuacji: chłopak czy dziewczyna? Nie trudno się domyślić, że każda ze stron ma na ten temat swoje zdanie. Po drugie – na statusie społecznym. Rodzice niedoszłego pana młodego to wyższa klasa średnia, on robi szemrane interesy, a ona jest ordynatorką w szpitalu. To oni zorganizowali wesele i grosza nie szczędzą. Rodzice niedoszłej panny młodej natomiast zaciągają wschodnią gwarą, nie noszą się nazbyt gustownie i ogólnie – słoma z butów. Pole do farsowego używania jest więc ogromne. I twórcy nie szczędzą karykaturalnych szturchańców, szczególnie biedniejszej stronie.

Subtelność karykatury jest podobna do tego, co z mieszkańcami prowincji zrobiła niedawno Małgorzata Szumowska w „Twarzy”. Tu też prowincjusze to bezguścia, pijaki, dewoci i moralni hipokryci. I to cały pomysł twórców na ich charakterystykę. Znacznie mniej dostaje się bogatym – tych twórcy ganią subtelniej za fasadowość i pogardę dla biedniejszych (co zresztą jest również winą twórców). Jednak znacznie łatwiej z nimi sympatyzować, bo ich karykatura nie jest narysowana aż tak grubą kreską, jak w przypadku reprezentantów prowincji. Może to również kwestia doboru aktorów i ich wizerunku. Bogatych grają Maja Ostaszewska i Marcin Dorociński, którzy na ekranie nie wyglądają groteskowo – ot ubrano ich w standardowy weselny kostium. Biedni natomiast mają twarze Izy Kuny i Adama Woronowicza, co już wskazuje na komiczny charakter postaci. Dowcip podrasowano wyglądem – on ma niegustowny przedziałek, ona – staromodną trwałą i kwiecistą sukienkę. Trudno na nich spoglądać i nie rechotać z tandety stylu.

Film rozczarowuje również konstrukcją fabularną. Punkt wyjścia jest ciekawy – mamy bowiem wesele bez pary młodej, ale fakt, że historia zbudowana jest na bardzo ostrym konflikcie, powoduje, iż rozwój fabuły jest przewidywalny. Wiadomo bowiem, że spór będzie eskalował. Jedyne, co może uratować opowieść, to zaskoczenia w postaci zwrotów akcji. Ich natomiast otrzymujemy całe… jeden. I to bardzo źle rozegrany, bo nie pociągnięty konsekwentnie do końca. W ostateczności musimy więc oglądać nakręcającą się spiralę wzajemnego przekomarzania, polegającego na nieustannym powtarzaniu tych samych argumentów. Finał również nie przynosi satysfakcji, bo jest zatrzymany w pół drogi między realizmem, a groteską – ani to dzikie historie, ani trudne sprawy.

Mimo wszystko, film dobrze się ogląda, bo jest bardzo sprawnie zrealizowany. Rozpoczyna go 20 minutowa scena nakręcona (trochę nie wiadomo po co) w jednym ujęciu. Potem jest równie spektakularnie, bo historia nie cierpi na brak dynamizmu, a do obrazu i montażu trudno się przyczepić. Podobnie jest z drugim planem, który jest znacznie ciekawszy niż pierwszy – wszystkie kuzynki, babcie, wujkowie i szwagierki mają drobne i czystko komiczne role i ta jasność ich funkcji dobrze się sprawdza. Wiadomo od początku, że tło ma dostarczać dowcipy – i ich dostarczyć potrafią.

Koniec końców dostajemy dość oczywistą historią, przedstawiona w taki sposób, jak byśmy mieli do czynienia z nie wiadomo jak zawiłą sytuacją. Konflikt nie angażuje, a sposób przedstawienia postaci niejednokrotnie wręcz bulwersuje – no bo przecież wyśmiewanie prowincjuszy za ich prowincjonalność jest po prostu nieśmieszne i żenujące, wręcz kompromitujące dla autorów. W konsekwencji podczas niedługiego seansu wynudzić się można jak mops. Kto wie, może nawet ciekawszą opcją byłoby wskoczenie do weselnego wężyka.

Ocena: 5/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.