Najważniejszym filmem drugiego dnia festiwalu bezsprzecznie był laureat tegorocznej Złotej Palmy, czyli „Ja, Daniel Blake” Kena Loacha. Ten sędziwy już twórca postawił poprzeczkę niezwykle wysoko, jednak pozostałe filmy, nawet na tle wspomnianego dzieła, wypadły bardzo przyzwoicie. W podobnych rejonach artystycznych wyżyn uplasowała się również epicka „Służąca” Parka Chan-wooka. Zaskoczył pozytywnie film, który przed festiwalem typowałem jako potencjalny hit, czyli „Operacja Avalanche”. Nie zawiodły również ekscentryczny i queerowy „W pionie” Alaina Guiraudie oraz antykapitalistyczny musical z Chin „Korporacja” Johnniego To.
Korporacja, reż. Johnnie To
Kąśliwa i celna satyra na neoliberalizm z formie musicalu i to na dodatek w 3D. Co prawda, tego trójwymiarowego dodatku mogłoby nie być – maskuje on raczej scenograficzny minimalizm, przypominający skromność teatralnej sceny znaną z „Dogville” Larsa von Triera, niż dodaje jakiejkolwiek głębi obrazowi. Wpadające w ucho piosenki, choć śpiewane po chińsku, nadają całości lekkości. Bez niej przedstawiona rzeczywistość współczesnej korporacji byłaby nie do zniesienia. Gdzie robić dziś filmy o drapieżnym kapitalizmie, jak nie w Chinach? To przecież przodujący na świecie rynek, z wciąż niezaspokojonymi apetytami – neoliberalizm w kropli wody! Znakomicie wykorzystał to reżyser, który ukazał najbardziej znamienne oblicza wolnego rynku, stojącego przed widmem światowej recesji – wraz z towarzyszącą mu ideologią, napędzającą marzenia młodych adeptów kapitalizmu. Świat przedstawiony tytułowej firmy obserwujemy przez pryzmat młodego stażysty, zaczytującego się w poradniku „Jak zostać najbogatszym człowiekiem na świecie”. Ma na nazwisko Xiang, czyli „marzenie” i cały wypełniony jest entuzjazmem i nadzieją, że to właśnie jemu się uda. Wraz z wdrażaniem w sekrety firmy, zapoznawaniem się z korporacyjnym drylem, wszędobylskimi plotkami i spiskami, powoli traci swoją niewinność. Wyzbywaniem się niej idzie w parze z zagęszczaniem atmosfery filmu, który po znakomitym początku z czasem traci na impecie i grzęźnie w meandrach międzynarodowych interesów, wewnętrznych spisków i romansów, stanowiących fabułę dzieła. „Korporacja” sprawdza się jako zabawna, lekka a przy tym niezmiernie celna satyra na globalne rynki, ale niekoniecznie spełnia swoją funkcję jako wciągająca opowieść.
W pionie, reż. Alain Guiraudie
Najnowszy film Alaina Guiraudie ma fatalny scenariusz – akcja nie toczy się, a snuje, podobnie jak bohaterowie po ekranie. Nie wiadomo dokąd zmierza fabuła, wątki się nie kleją i trudno wyłapać związki łączące główne postacie. Jest to jednak nieporadność jak najbardziej świadoma, a nawet zaplanowana. Bohaterem filmu jest scenarzysta przeżywający kryzys zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Rozpoczęty przez niego projekt zaczyna się sceną zadziwiająco podobną do pierwszej, która pojawia się w filmie. Guiraudie świetnie się bawi wodząc publiczność za nos, kreując przed nią rzeczywistość na pozór realistyczną, by z hukiem zburzyć fabularne przyzwyczajenia i wiarygodność nieporadnie opowiadanej historii. Świat przedstawiany wydaje się wymysłem szczególnie złego scenarzysty z tendencjami do nieuzasadnionego ekscentryzmu. Guiraudie zaopatruje swój film w klimat kina queer, mnoży dziwne związki i wątpliwe atrakcje – gdy szeleszczący papierem świat zaczyna zdradzać swoje fikcyjne fundamenty główny bohater zaczyna wchodzić w coraz dziwniejsze międzyludzkie relacje – nie obce mu jest kazirodztwo, gerontofilia, a nawet nekrofilia. Te udziwnienia nie mają tylko dostarczać rozrywki i szokować wrażliwców. Twórca korzysta z nich z rozmysłem, podejmując przy tym ważne, a wręcz fundamentalne kwestie. Historia samotnego ojca, zmuszonego do zmagania się z rozlicznymi przeciwnościami losu, przybiera formę filmu survivalowego – stawką nie jest tu nawet przeżycie, lecz ciągle upadające człowieczeństwo. Tytuł da się rozumieć wieloznacznie, również seksualnie, ale może się również odnosić do figury homo erectusa, czyli człowieka wyprostowanego. Stanie w pionie odróżniałoby istotę ludzka od zwierzęcia – człowiekiem byłby ten, kto mimo ciągłych upadków, potrafi się podnieść. Oczywiście, równie dobrze, można byłoby nazwać francuskiego reżysera miernym prowokatorem, uwielbiającym szokowanie nieheteronormatywnym seksem i wulgaryzmami, który stara się uzasadniać swoją indolencję wtrętami autotematycznymi. Wydaje się jednak, że Guiraudie wcale nie obraziłby się za takie określenie – to twórca, który umiłował sobie flirtowanie z tym, co obrzydliwe, wulgarne i szokujące.
Operacja Avalanche, reż. Matt Johnson
Wciągająca intryga szpiegowska podparta spiskowymi teoriami podana w mockdokumentalnej formie. Już sam koncept filmu Matta Johnsona brzmi znakomicie. Fakt, że jego realizacja przebiegła równie dobrze, każe w nim widzieć kino ponadprzeciętne. Twórca przenosi nas do lat 60., do samego centrum intrygi angażującej NASA i CIA. Jej przedmiotem jest pierwszy lot człowieka na księżyc. Johnson, wraz z małym zespołem, początkowo miał zająć się wykryciem sowieckiego szpiega, przekazującego Rosjanom najnowsze technologiczne nowinki, ale trafia na o wiele ciekawszy trop. Otóż, okazuje się, że rozwój amerykańskiej nauki nie pozwala na bezpieczne lądowanie na księżycu. Wrodzona ambicja Johnsona nie pozwala pozostawić mu tej sprawy niezałatwionej. Wpada więc na pomysł, by samemu nakręcić film, na którym Neil Armstrong stawia pierwsze kroki na srebrzystym naturalnym satelicie. Mamy więc do czynienia z mockdokumentem o tworzeniu fałszywego filmu, w którym twórca swobodnie miesza ze sobą fakty, kłamstwa i legendy. Podobnie czyni z materiałami audiowizualnymi. Stylizuje obraz na film dokumentalny z lat 60., wplatając w niego autentyczne wypowiedzi ówczesnych oficjeli. „Operacja Avalanche” przypomina „Łowców Trolli” André Øvredala – tu również możemy śledzić akcję z punktu widzenia uczestników wydarzeń, a tworzony materiał wizualny ma być ważnym dokumentem, zaświadczającej o prawdzie. Świetny warsztat, wciągająca intryga, zabawni bohaterowie, żywa akcja i kinofilskie odniesienia muszą złożyć się na znakomite kino. I tak było tym razem.
Ja, Daniel Blake, rez. Ken Loach
By nakręcić ten film Loach wrócił z emerytury, czyli musiał mieć do powiedzenia coś szczególnie ważnego i czuć to w każdej minucie dzieła, za które zasłużenie otrzymał w Cannes Złotą Palmę. Zachwyca przede wszystkim dezynwolturą. Wiekowy twórca wie, że może sobie pozwolić na wiele, mówić bez ogródek o tym, co dla niego ważne. Nie musi dbać o zabawianie widza, czy zaspokojenie krytyki wysmakowaną warstwą artystyczną. Po prostu wprost opowiada o tym, co go boli. Trudno znaleźć drugi film, który tak dobrze i w tak prosty, szczery i otwarty sposób, opisałby bolączki współczesnego zachodniego świata. Tytułowy bohater to pięćdziesięcioletni zawałowiec, któremu lekarze kategorycznie zabronili wracać do pracy. Te zalecenia nie interesują jednak urzędników, którzy stwierdzili, że bohater jest zdolny do wykonywania zawodu stolarza. Blake tym samym wpada w matnię biurokracji, papierków, wniosków i długiego oczekiwania na połączenia telefoniczne z urzędem. Nie bez ciepła i humoru śledzimy jego kafkowskie błądzenie po labiryncie coraz bardziej absurdalnych przepisów. W walce z biurokracją Blakeowi towarzyszy młoda, samotna matka dwójki dzieci, która znajduje się w jeszcze cięższej sytuacji. Oboje stają się społecznymi wyrzutkami, którzy przegrali z bezdusznym systemem. „Ja, Daniel Blake” zachwyca świetnymi, zniuansowanymi bohaterami, którzy ani nie rozczulają nas swoją historią, ani nie odpychają – są zwykli, jak wielu przechodniów spotykanych codziennie na ulicy. Loach nie bawi się w pieczołowite konstruowanie fabuły – to nie wciągająca historia jest tu istotna. Jak zwykle u Loacha bywa, jego najnowsze dzieło przynależy do kina otwarcie politycznego i interwencyjnego, lecz z potencjałem dotarcia do szerokiej publiczności. Loach przy całym swoim artystycznym kunszcie, to również znakomity rzemieślnik, który potrafi tak rozpisać prostą i banalną historię o siłującym się z przepisami starzejącym mężczyźnie, by oglądać ją z prawdziwą przyjemnością. Punktem wyjścia filmu jest lewicowa wrażliwość, natomiast jego zakończenie, w którym bohaterka odczytuje swojego rodzaju manifest tytułowej postaci, jest otwartym wyznaniem wiary w godność ludzką, którą możemy uznać za osobisty i artystyczny testament samego Loacha.
Służąca, reż. Park Chan-wook
Epickie kino dawno wyszło już z mody. Rzadko twórcy sięgają po wielowątkowe historie, rozpisane na lata, z efektowną scenografią i barwnymi kostiumami. Dzieło Park Chan-Wooka jest jednym z wyjątków, który obudził tęsknotę za tego typu kinem. Tym bardziej, że opowiedziana przez niego historia skrywa w sobie wiele niespodzianek, perwersyjnej wyobraźni i głęboko skrywanej rozkoszy. Dwu i półgodzinne dzieło składa się z trzech części, które stanowią następujące po sobie kręgi piekła i niebiańskiej sfery miłości. Park Chan-Wook opowiada jedną historię, ale z różnych punktów widzenia, dodaje konteksty, dopowiada wątki, ale przede wszystkim celowo zwodzi. Przybiera rolę recytatora, który w kunsztowny sposób, za pomocą intonacji, gestów i mimiki ubarwia pikantną opowieść. Ta traktuje o trójce bohaterów, ich intrygach, wewnętrznych grach i relacjach. Koreańczyk tak prowadzi narracje, że do samego końca nie wiemy, jaka jest prawda i kto w tej rozgrywce będzie górą. To przykład wyjątkowo kunsztownego kina gatunkowego, pełnego wizualnych i fabularnych atrakcji, napędzanych mnożącymi się zwrotami akcji. Całość dodatkowo została zaopatrzona w wątek erotyczny – nie tylko dodający historii ostrości, ale również konstruujący fabułę. „Służąca” przypomina nieco „Rashomona” Akiry Kurosawy, lecz tym razem stawką nie jest epistemologiczne zwątpienie, lecz raczej licentia poetica artysty. To kino znakomicie opowiedziane, przepięknie sfotografowane i wciągające każdą kolejną sceną coraz bardziej. Park Chan-Wook dowiódł, jak wielką moc posiada narracja!
Komentarze (0)