Recenzja – Nowe Horyzonty: Limbo

Czterech samotnych facetów i kura – tyle wystarczy, by nakręcić niesamowicie smutną komedię o współczesnej geopolityce – a raczej o tych, którzy są jej ofiarami. „Limbo” bowiem to film o byciu pomiędzy – piekłem wojny, a rajem zachodniego dostatku.

Choć temu czyśćcowi znacznie bliżej do przestrzeni poza marginesem, gdzieś poza mapą, w miejscu, gdzie zsyła się niechcianych, niepotrzebnych, odrzuconych. Jeden pochodzi z Ghany, przybył na statku z drugim chłopakiem z Nigerii. Trzeci jest Syryjczykiem, a czwarty Afganem. Uczęszczają na kurs dla uchodźców, choć jeszcze nie mają takiego statusu. Wciąż czekają na upragniony list, którzy przyniesie zbawienie, bądź potępienie.

Czas spełza im na oglądaniu „Przyjaciół”, wałęsaniu się po szkockiej wyspie i rozmowach – o przeszłości, która wydaje się nierealistyczna i tym, co teraz, którego praktycznie nie ma. Sharrock zabarwił smutek znany choćby z filmów Akiego Kaurismakiego, charakterystycznym humorem, który również można kojarzyć z dzieł Fina. Ale to humor, który raczej daje lekki oddech miedzy dwoma smutkami, a nie zabawne dowcipy, które wywołują salwy śmiechu.

Efekt jest piorunujący: niezwykle gorzki i lekko słodkawy, pełen refleksji nad niesprawiedliwością świata, w którym jedni muszą ryzykować życiem, by złapać się ostatniej nadziei, gdy inni widzą w nich terrorystów i gwałcicieli. Ale to przede wszystkim opowieść o smutku dojmującej samotności, która i tak jest lepsza niż to, co każdego z nich czeka w rodzinnym domu, którego najpewniej i tak już nie ma.

Ocena: 7/10