Short Waves 2016: Podróż po horyzont

Droga Krajowa numer siedem przecina całą Polskę: ciągnie się od Bałtyku aż do granicy ze Słowacją. Krajowa Siódemka na festiwalu Short Waves jest natomiast najważniejszą sekcją konkursową gromadzącą to, co najciekawsze w polskim krótkim metrażu. Podobnie jak cała poznańska impreza, stara się zawrzeć w sobie całą różnorodność, którą oferują małe, filmowe formy. Jaka panorama rozciąga się z okien samochodów mknących drogą S7?

Śledząc poczynania polskiego kina krótkometrażowego można zauważyć jedną prawidłowość. Zawsze wśród nich najsłabiej wypadają fabuły. Mało który twórca wybija się na trzydziestominutówkach ze Studia Munka czy filmach dyplomowych ze szkół filmowych. Być może jedynym wyjątkiem w ostatnich latach jest Kuba Czekaj, którego krótkie filmy zbierały nagrody na całym świecie i otworzyły mu drogę do pełnometrażowego debiutu. Nie może więc dziwić, że właśnie jego „Rwetes” okazał się najciekawszą rodzimą fabułą – szkoda, że nie umieszczono jej w Krajowej Siódemce, a jedynie w przeglądzie polskiego kina, Polish Wave: Fabularnie. Filmy tego młodego twórcy nie robią wrażenia szkolnej wprawki czy pracy na zaliczenie. Zawsze są zamkniętą formą, dopasowaną do krótszego metrażu. Nie sprawiają wrażenia, jakby ograniczenie czasowe było dla nich przeszkodą. Czekaj dostosowuje temat i sposób jego przedstawiania do wymogów krótkiej formy. „Rwetes” znajduje się na granicy video-artu. Na marginesie wypada zaznaczyć, że zaprezentował się znacznie ciekawiej od wszystkiego, co zostało pokazane w sekcji Polish Wave: Eksperymentalnie. Samym obrazem opowiada fantasmagoryczną historię anonimowej dziewczyny i jej zmagań z pozornie banalną codziennością. Reżyser z okruchów zwyczajności lepi przejmującą opowieść o tytułowym rwetesie życia, któremu nie wszyscy są w stanie jednakowo podołać.

W Krajowej Siódemce znalazły się dwa filmy fabularne: „Moloch” Szymona Kapeniaka i „Dzień babci” Miłosza Sakowskiego. Oba zapowiadały się obiecująco, ale ostatecznie pogrążyły w scenariuszowych mieliznach. Pierwszy z nich rozgrywa się na terenie podupadającej huty stali. Początkowe sceny mogą zachwycić majestatycznymi ujęciami przyprawiającymi o zawrót głowy i lęk wysokości. Młodzi bohaterowie wiszą na linach i malują wysokie kominy. Ta surowa, postindustrialna sceneria jest świadkiem rozgrywki między trójką przyjaciół. Jej ofiarą stanie się niewinna dziewczyna. Tytuł wskazuje na wagę miejsca akcji, które dookreśla społeczne usytuowanie młodych chłopaków. Wszystkie tropy, które starają się dookreślić bohaterów, wytłumaczyć ich barbarzyńskie zachowanie oraz stan umysły grzęzną ostatecznie w banale. Bohaterowie nie wciągają widzów w swój ponury świat i nie są w stanie wzruszyć swoją beznadziejną egzystencją w tytułowym molochu. Wolę wisieć z nimi na wysokim kominie i podziwiać widoki, niż rozgryzać tajemnice ich duszy.

Problem z „Dniem babci” jest nieco inny. Film nawiązuje do niechlubnego procederu okradania starszych ludzi metodą „na wnuczka”. Młody chłopak, zmuszony do tego przez ścigających go wierzycieli, puka do drzwi starszej kobiety. Ta jednak okazuje się bardziej przebiegła od złodzieja i wykorzystuje go do własnych celów. Wspomniana złodziejska praktyka jest jedynie efektownym punktem wyjścia. Zasadniczym problemem okazuje się samotność i bieda starszego pokolenia. Twórcom nie można odmówić pomysłowości, ale trzeba ich zganić za scenariuszowe nieprawdopodobieństwa. Sakowski zwyczajnie przekombinował. Trudno uwierzyć zarówno w postać cwanej „babci”, jak i nawróconego „wnuczka”. Filmowi brakuje oddechu – znaczącego mrugnięcia okiem, zabawy konwencją. Wydaje się, że reżyser tak bardzo przywiązał się do swojego pomysłu, iż nie zauważył jego gatunkowego potencjału.

Wspomniane fabuły stanowiły te mniej urokliwe zakątki Krajowej Siódemki. Większa część drogi prowadziła przez znacznie ciekawsze tereny polskiego krótkiego metrażu. Szczególnie zachwyciły dwa filmu: „Dokument” Marcina Podolca i „Obiekt” Pauliny Skibińskiej. Pierwszy jest przejmującą animacją opowiadająca o starzejącym się mężczyźnie z niewielkiego miasteczka, któremu dnie spełzają na wspomnieniach i oczekiwaniu na telefonu od dzieci. Te opuściły zbyt wielki dla jednej osoby dom jakiś czas temu, by przenieść się do większego miasta. Czy Podolec opowiada o autentycznej osobie, co sugeruje tytuł filmu? To nie ma znaczenia, bo same emocje, które przekazał, są jak najbardziej prawdziwe. Zamieścił kilka czarno-białych zdjęć swojego bohatera, ale zrezygnował z głosu – ścieżkę dźwiękową wypełnia jedynie muzyka. Słowa mężczyzny pojawiają się w postaci komiksowych dymków dodatkowo odrealniających jego postać. Nie jest istotne, czy bohater posiada swój pierwowzór w istniejącej osobie – podobnych osób jest przecież wiele. Zagubionych w samotności i zbliżającej się starości. Zawieszonych między wspomnieniami, przekonanych, że wszystko, co najlepsze w życiu już im się przydarzyło.

O ile siłą „Dokumentu” była autentyczność emocji, tak „Obiekt” zachwyca swoim designem. Ten doceniany na całym świecie film dokumentalny opowiada o podwodnej akcji ratunkowej. Reżyserka utożsamiła oko kamery z punktem widzenia ratownika, który schodzi pod taflę zamarzniętego jeziora w poszukiwaniu ciała. Podobnie jak Podolec, Skibińska rezygnuje z dialogów, stawiając na obraz i dźwięk. Przemierza z kamerą lodowate jezioro. Obserwujemy układające się pod lodem kształty i zmąconą wodę. Kadry przeistaczają się w abstrakcyjne obiekty zamieniające realne przedmioty i wydarzenia w czystą grę płaszczyzn. Ponownie problematyczny staje się status tego, co oglądamy. Czy obserwowana akcja odbyła się naprawdę, czy została zaaranżowana na potrzeby filmu? I ponownie odpowiedź na to pytanie nie ma znaczenia. Liczy się wizualno-audialne, niezwykle wysmakowane i intensywne doświadczenie.

Krajowa Siódemka zaoferowała również przejazd przez mniejsze miejscowości. W skład zestawu weszły jeszcze dwa teledyski i króciutka animacja. Z wideoklipów bardziej przekonał mnie ten autorstwa Weroniki Izdebskiej, towarzyszący piosence Daniela Spaleniaka „Back Home”. Główną rolę odgrywa w nim surowa natura osnuta dymem, mgłą i wodną mgiełką. Estetyka obrazu przywodzi na myśl klimat dalekiej Skandynawii. Izdebska postawiła na statyczne ujęcia i surrealistyczną zabawę fotografowanymi obiektami: cofa czas, wodospad biegnie pod górę, kręgi na wodzie schodzą się, zamiast rozchodzić. Teledysk Michała Marczaka do utworu „Drifting” Jacka Sienkiewicza trudno natomiast nazwać autonomicznym dziełem. Jest fragmentem dokumentu „Wszystkie nieprzespane noce” Marczaka. W wideoklipie obserwujemy poranne sceny rozgrywające się podczas festiwalu muzycznego. Bohater filmu w sennej atmosferze przedziera się przez ostatnie grupki tańczących, by samemu rozpocząć nowy dzień, bądź zakończyć noc w takt transowej muzyki. Oba teledyski zwalniają tempo, kreują atmosferę spowolnienia wprowadzającą w stan medytacji. W przypadku Izdebskiej impulsem do oczyszczenia umysłu jest majestat dzikiej natury, u Marczaka natomiast pośpiesznie zawiązana wspólnota wokół elektronicznych dźwięków. Pojedynek dwóch klipów nieoczekiwanie oddał odwieczny konflikt między naturą a kulturą.

Wspomniana „Umowa”, która dopełniła zestaw, jest animacją etnograficzną. W oryginalny sposób opowiedziała o niedawnym przedślubnym zwyczaju praktykowanym na wschodzie Polski. Ewa Smyk zna go z przekazu swojego dziadka – Mikołaja Smyka. Przedstawiła go za sprawą obrazów malowanych na… książkach. Po seansie można zastanowić się, jak to się stało, że nikt dotąd nie wpadł na ten genialny w swej prostocie pomysł. Przecież przekładane strony książek wydają się stworzone, by stać się materiałem animacji.

Najważniejszą cechą Krajowej Siódemki, podobnie jak całego festiwalu, jest różnorodność. O ile mnogość sekcji wcale nie działa na korzyść imprezy – wiele punktów programu, jak choćby pokazy filmów eksperymentalnych czy konkurs filmów o tańcu, nie zawierało dzieł na wystarczająco wysokim poziomie – tak bogactwo formalne i tematyczne najważniejszego konkursu stało się jego największą zaletą. Można spierać się o jakość fabuł czy oryginalność teledysków, ale nie można odmówić im pomysłowości i kunsztu wykonania. Chciałoby się traktować krótkie metraże jako dzieła w pełni autonomiczne, często jednak są one jedynie wstępem do kariery, która będzie realizować się w formacie pełnometrażowym. Jeżeli tak spojrzeć na pokazywane w Krajowej Siódemce filmy, to przed polską kinematografią rysuje bardzo ciekawy horyzont.