Recenzja – „Zbrodnie przyszłości”

David Cronenberg powrócił. I na tym można byłoby zakończyć dobre wiadomości. Jego „Zbrodnie przyszłości” to suma pomysłów, które wpadały Kanadyjczykowi do głowy na różnych etapach jego kariery. Mamy tu eksperymenty z ciałem jak w „Musze”, biotechnologiczne gadżety jak z „eXistenZ” i wielkie, enigmatyczne koncerny technologiczne jak z „Wideodrom”. Można odnieść wrażenie, że Cronenberg chciał w jakiś sposób podsumować swoją twórczość, stworzyć wielkie dzieło, do którego wepchnąłby ulubione motywy i najbardziej rozpoznawalne chwyty wizualne. Problem jednak w tym, że zebrane razem one zupełnie nie działają. Stanowią bowiem atrapy – formy pozbawione jakiejkolwiek treści.

Ciało znajduje się w centrum praktycznie wszystkich filmów Kanadyjczyka. Ciało, które mutuje, choruje, transformuje, ewoluuje. Tu jest tak samo – Cronenberg wprowadza nas do świata przyszłości, w którym ludzkość nie zna bólu i nieustannie eksperymentuje z naturą. Nic więc dziwnego, że największymi gwiazdami są performerzy bio-artu. Takimi artystami jest para głównych bohaterów. Ona asystuje mu w jego występach, a on na oczach widzów rodzi nowe organy, które powstają w jego ciele samoistnie, niczym nowotwory.

Punkt wyjścia jest więc intrygujący, Cronenberg tworzy futurystyczny świat, w którym ludzka ewolucja przyśpiesza i zmierza w niepokojącym kierunku. Problem jednak w tym, że Kanadyjczyk zupełnie nie ma pomysłu, jak ten świat nam pokazać, a przede wszystkim, w jakim kierunku rozwinąć opowieść. Opowieść, która stoi w miejscu. Co prawda pojawiają się nowi bohaterowie, wchodzą ze sobą w jakieś interakcje, ale to wcale nie sprawia, że akcja rusza do przodu, że coś więcej dowiadujemy się o tym świecie. A to, co Cronenberg serwuje jako rozwinięcie, jest całkowicie niesatysfakcjonujące, bo operuje niedopowiedzeniami tak znaczącymi, że uniemożliwiającymi skonstruowanie jakiegoś większego obrazu tego, jakimi zasadami kieruje się ta rzeczywistość.

Fabuła, ponadto, pozbawiona jest jakichkolwiek stawek. Nie wiadomo, na czym zależy bohaterom, dokąd dążą i czego pragną. Dostajemy raczej figury, które nawet niczego nie symbolizują, po prostu stanowią wyposażenie świata, ufundowanego na bardzo minimalistycznej koncepcji. Do tego dochodzi nietrafiony casting. Jedyny, który się broni, to Viggo Mortensen, ale ani Lea Seydoux nie ma niczego do zagrania, ani Kristen Stewart, która dodatkowo najwyraźniej cofnęła się w aktorskim rozwoju do poziomu z czasów „Zmierzchu”. Ale to chyba nie do końca jej wina, a scenariusza, który nie zaoferował jej niczego, na czym mogłaby zbudować swoją rolę.

Ostatecznie więc „Zbrodnie przyszłości” wydają się interesujące tylko z tego względu, że stanowią zbiór charakterystycznych dla cronenbergowskiego stylu gadżetów i zasygnalizowanych motywów, które jednak okazują się pozbawionymi głębszej idei i życia wydmuszkami. Protezami niegdysiejszej wyobraźni, inteligencji i radykalności.

Ocena: 5/10