Najnowszy film Roya Anderssona skrywa w sobie wiele tajemnic. No bo czym innym jest tytułowa nieskończoność, jak nie ogromną tajemnicą? Jest niepojęta, nieogarnialna, niemożliwa do objęcia ludzkim umysłem. Istnieje jedynie jako czysta koncepcja teoretyczna, ekwiwalencja dla otchłani – rozpaczy, miłości, tęsknoty. Andersson stara się tę koncepcję w jakiś sposób uchwycić, zmaterializować na ekranie, odnaleźć odpryski nieskończoności w codziennym życiu i banalnych sytuacjach. Jego przedsięwzięcie już w punkcie wyjścia jest skazane na porażkę, ale w tym wypadku liczy się podjęta próba, a nie ostateczny sukces.
Tajemnica tkwi już w samej koncepcji narracyjnej. „O nieskończoności” ma taką samą budowę jak poprzednie filmy Anderssona. Składa się z najczęściej zupełnie niepowiązanych ze sobą scen, mających charakter skeczowy – choć do śmiechu jest tu niewiele. Czasami tylko wraca do tych samych postaci i kontynuuje ich (mikro)historię. Ale tym razem dodał osobę narratorki, anonimowego głosu, który refrenowo powtarza: „Widziałam chłopca/mężczyznę/parę, który/która/którzy…”. Opisuje to, co widzimy: chłopca, który się jeszcze nie zakochał (bacznie przygląda się zauważonej na ulicy dziewczynie), mężczyznę, który nie ufa bankom (trzyma oszczędności w materacu), parę, która leci niczym postaci z płócien Chagalla nad zrujnowanym miastem. Nie wiadomo, do kogo należy ten kobiecy głos. Czy to ktoś z pojawiających się postaci? A może sam Bóg, który spogląda na ludzką niedolę?
Już w tak zarysowanej strukturze ujawnia się tytułowa nieskończoność. Materializuje się w nieokreślonym głosie, który pewnie od wieków i może w nieskończoność spogląda na kolejne postaci, które szamoczą się ze swoim życiem. Andersson wpisuje zresztą narrację w odwieczny krąg życia, w cykl przyrody i powracających pór roku. Robi za pomocą tych samych narzędzi, co zwykle – oszczędnie, minimalistycznie, za pomocą wręcz nieuchwytnych zabiegów. Ktoś wspomina o zmieniającej się porze roku, w jednej scenie jakieś ptaki odlatują, by w innej ponownie pojawić się nad głowami bohaterów. Teoretycznie nic te anonimowe postaci nie łączy, prócz tego samego nieba, które wisi nad ich głowami, tych samych ptaków, które odlatują i nieskończonego kołowrotu cykli życia.
Tytułowa nieskończoność pojawia się również, oczywiście, w samych mikroscenkach. Są bardzo różne, ale wiele je łączy. Tylko pozornie są ze sobą zupełnie niepowiązane. Kogoś męczą koszmary, bo stracił wiarę; innego męczą wyrzuty sumienia; kto inny zgubił drogę; a jakiś mężczyzna znajduje się myślami gdzie indziej. Nic więcej o tych osobach nie wiemy, są dla nas tajemnicą – tym większą, że każdy z nich doznaje stanu spoglądania w otchłań samego siebie. Przeżywa uczucie w jakiś sposób ostateczne i niewyrażalne, korespondujące w jakiś sposób z tytułową nieskończonością. No bo czym jest utrata wiary przez pastora? Jak może czuć się człowiek, który jest zagubiony? W jaki sposób radzić sobie z wyrzutami sumienia? O czym myśli człowiek, który jest z nami tylko ciałem? To wszystko jest i musi pozostać tajemnicą. Taką samą jak to, że każdy obiekt materialny posiada niezniszczalną energię, która będzie istnieć wiecznie.
Andersson stara się uchwycić te „stany nieskończoności” w prostych, minimalistycznych, zwykłych i codziennych sytuacjach, w których każdy z nas może się odnaleźć. W tym tkwi jego maestria. To bardzo statyczne sceny, jakby rozpisane wbrew filmowej dramaturgii, wręcz wbrew kinowemu medium. Ale paradoksalnie w tym statycznym „niedzianiu się” można odnaleźć tajemnicę filmowości. Bo jeżeli dla niej zasadą jest ruch i akcja, to nie może istnieć bez swojego przeciwieństwa – zatrzymania się i znieruchomienia. Tę odnogę dynamiki kina studiuje Andersson. I właśnie w niej odnalazł tajemnicę nieskończoności.
Komentarze (0)