Recenzja – „Wieloryb”: Zbawić wieloryba

Niby wszystko rozgrywa się w jednej przestrzeni, kolorystyka jest przytłumiona, fabuła rozpisana jest na kilka postaci, całość wybrzmiewa w dialogach. Niby trudno o większy minimalizm. Ale mimo to 'Wieloryb’ jest dziełem w jakiś sposób monumentalnym i barokowym – niestety w nienajlepszym sensie tego słowa. Jest taki, jak niedawne filmy Aronofsky’ego – egzaltowany, przeszarżowany, zagrany o kilka tonów za wysoko. Wielkie emocje, którymi film jest przeładowany, zbyt często popadają w kicz i banał.

W historię otyłego mężczyzny, któremu zostały najpewniej ostatnie dni życia, wrzucono literackie konteksty z „Moby Dickiem” na czele, mało subtelne motywy religijne (postać misjonarza Nowego Życia) i nawiązania do Biblii i chrześcijańskiej etyki. I niby twórcy robią wiele, by nie zamienić fabuły w chrześcijański kicz, niby odrzucają kościelne frazesy, ale zamiast nich oferują świecki ekwiwalent dokładnie tych samych haseł, głoszących możliwość odkupienia, zbawienia drugiego człowieka, konieczność pojednania i nawrócenia.

Każda scena, każdy dialog uderza w najwyższe tony, jakby walono w potężny dzwon, kolejne zdania to same wielkie tematy: miłość, dobro, zło, przebaczenie, ofiarowanie, zbawienie. O tych wszystkich najwyższych wartościach i postawach mówi się tu bez ironii, bez lekkości, bez nawiasu. Wprost i z patosem. Od kolejnych 'dzwonów’ można wręcz ogłuchnąć.

Ale, na szczęście, między tymi wielkimi słowami, pałętają się te malutkie, drobne, pozbawione emfazy, zazwyczaj niewypowiedziane wprost: wstyd, bliskość, przyjaźń, ciekawość. I te wszystkie mniej nobliwe sfery życia bohatera są znacznie ciekawsze niż wszystkie biblijne metafory.

Bohater jest akademikiem, wykładającym kreatywne pisanie. Najbardziej ceni w esejach studentów szczerość. Na koniec zajęć każe im zapomnieć o skwapliwie wykładanych zasadach i napisać coś osobistego. I można odnieść wrażenie, że twórcom też niekiedy udaje się coś szczerego napisać – trochę przypadkiem, trochę przy okazji. Wtedy film faktycznie jest poruszający – gdy bohater spogląda na swoją dawno niewidzianą córkę z miłością, gdy pozwala sobie przytulić się do byłej żony, gdy znajoma, wiedząc, że mężczyźnie nie zostało za wiele czasu, donosi mu kolejne kubły z jedzeniem. W tych momentach czuć w postaci człowieka, a nie metaforę – nie wieloryba, a zrozpaczonego człowieka, który ostatkiem sił rzuca się na ochłap nadziei.

Być może nie udałoby się to twórcom, gdyby nie fenomenalny Brendan Fraser. Aktor wraca w glorii chwały, oddając roli całe serce, ale, jak się zdaje, wkładając w nią również własne doświadczenia – opowiedziane po cichu, smutkiem i rezygnacją. Może właśnie dlatego jest to tak przejmujące i – koniec końców – szczere. Można wręcz odnieść wrażenie, że to rola zagrana wbrew Aronofsky’emu i scenariuszowi. Bo mimo padających wielkich słów gra bez emfazy, blisko życia, delikatnie. Biblijnym Jonaszem, który miał wydostać się z brzucha wieloryba, zapowiadając chrystusowe zbawienie, okazał się więc ostatecznie dla filmu Fraser.

Ocena: 6/10