Film Dariusa Mardera zdaje się kroczyć dość oczywistymi fabularnymi ścieżkami, ale to tylko pozory. Nie jest to bowiem ani film o uzależnieniu – choć bohater jest narkomanem, ani o fizycznej niepełnosprawności – choć bohater traci słuch. „Sound of Metal” to przede wszystkim film o dojrzewaniu do niezależności – od nałogu, od pełni władz fizycznych, ale również od tych, których kochamy.
Marder wymyka się zasadom klasycznej narracji. W miejscu, gdzie powinny być kolejne zwroty akcji, jest czas na stabilizację, wyciszenie i spokój. Twórcy nie mnożą konfliktów, ani nie zaśmiecają opowieści pobocznymi wątkami. Wolą operować dźwiękiem, przyglądać się bohaterowi, śledzić jego przemianę, niż ogłuszać nas filmowymi atrakcjami.
Z tego względu najważniejsze jest w filmie to, co słychać, a nie to, co widać. Jest to – koniec końców – przecież film o dźwięku. Ruben jest muzykiem rockowym, grającym agresywny – tytułowy – metal wraz z swoją partnerką. Jeżdżą swoim kamperem po całych Stanach i grają koncerty. Pewnego dnia w jedną chwilę traci słuch – diagnoza lekarza brzmi jak wyrok: to nieodwracalny zanik słuchu, niemal całkowita głuchota. Twórcy zadbali, byśmy wczuli się w fizyczny stan bohatera, więc wielokrotnie subiektywizują warstwę dźwiękową, wyciszając bodźce, pozostawiając i bohatera, i widzów zagubionymi pośród obrazów.
Ale wybitne operowanie dźwiękiem i nietypowe prowadzenie narracyjnej ścieżki, to nie wszystko, co w tym filmie ciekawe. Na pierwszy plan bowiem wysuwają się kreacje aktorskie, przede wszystkim Riza Ahmeda w roli Rubena i Paula Raciego wcielającego się w jego niesłyszącego opiekuna – Joe. Ahmed z początku gra emocjami, stara się oddać stan ducha swojego bohatera krzykiem, łzami, wściekłością – i jest w tym niezwykle sugestywny. Jednak wraz z dojrzewaniem bohatera, zmienia się również gama środków przekazu – wszystko zamyka się w jego wielkich oczach, którymi komunikuje nadzieję, strach, rozczarowanie. Jeszcze lepszy jest Raci, który od początku do końca gra minimalnymi gestami, mimiką, przemieniając się na ekranie w prawdziwe wcielenie mędrca całkowicie jednak pozbawionego wyniosłości.
Całość użytych środków składa się na dzieło przemyślane i minimalistyczne, świadomie używające nietypowych narzędzi, by nie podążać ścieżką melodramatyzmu czy niepotrzebnego współczucia. Stałoby to przecież całkowicie w sprzeczności z bohaterem filmu – twardym gościem, dla którego walenie w bębny jest całym światem. Na dodatek na tyle twardym, by potrafić zrezygnować nawet z tego.
Komentarze (1)
Cieszę się, że małe kina działają – chętnie wybiorę się na ten film, bo baaardzo tęskniłem za seansem w kinie. Zapowiada sięsuper