Recenzja – „Słoń”

Polscy twórcy nadrabiają lata zapóźnienia w tworzeniu kina LGBT. „Słoń” jest filmem szczerym, płynącym z głębi serca twórcy. Nie ma co do tego wątpliwości. Niestety nie uchroniło go to przed nadmierną kliszowością. Możemy w nim usłyszeć echa, wcale nie tak dalekie, wielu filmów gejowskich ostatnich sezonów.

Jednym z takich filmów jest choćby zeszłoroczne „Wszystkie nasze strachy”. Bohater ponownie mieszka na prowincji i będzie musiał zmierzyć się z niezrozumieniem zamkniętej, małej społeczności, niepojmującej czegoś takiego jak odmienna orientacja seksualna. To tylko jeden ze schematów wziętych z kina tego gatunku. A jest tu jeszcze motyw ucieczki z prowincji, samotna matka, przybysz z zewnątrz, który uaktywnia w bohaterze skrywane żądze i nieodległy klub gejowski, w którym na bramce stoją drag queen. Łukasz Ronduda potrafił te schematy przekroczyć, a światowi twórcy rozprawili się z tą konwencja lata temu, wpuszczając do kina gejowskiego zupełnie inne problemy. My jednak, najwidoczniej, wciąż musimy nadrabiać zapóźnienie.

To naprawdę spory problem, że fabularnie nie dzieje się tu nic, czego w kinie nie widzieliśmy – i to w znacznie ciekawszej formie. Zresztą historia jest pełna dziur i nieprawdopodobieństw. Trudno uwierzyć w związek bohaterów – on mieszka z matką na prowincji od dziecka, wychowuje się w środowisku nieakceptującym jakiekolwiek odchyły od normy, ale gdy tylko pojawia się ładny chłopak, rzuca się na niego nie bacząc na jakiekolwiek konsekwencje. Przybysz natomiast to światowiec, który wpada do rodzinnej wsi tylko na moment. Czy poznany tu chłopak może być czymś więcej niż przygodą? Brakuje tu jakiegoś zahamowania, inicjacji, przełomu. Zamiast tego jest rzut na głęboką wodę i tona schematycznych problemów, które się z tym wiążą.

Kolejny drażniący motyw to przekonanie twórców, że ucieczka z rodzinnego miasteczka to jedyny możliwy happy end. Co z tego, że chłopak ma plany, chce założyć stadninę koni, jest przywiązany do tego miejsca w świecie – nie, twórcy na siłę wypychają go w świat. Czy nie lepiej by było, gdyby pozwolili mu żyć faktycznie tak, jak pragnie – nawet wbrew nietolerancyjnej społeczności? Czy istnieje szansa, by prowincja stała się prawdziwym domem nawet dla geja? Autor wydaje się powątpiewająco kręcić nosem.

Mimo tych problemów twórcom udało się wytworzyć dobrą energię. Podhalańska prowincja wygląda pięknie, wieś jest sielska-anielska, nic tylko zakochiwać się i jeździć na koniach. Do tego kilka dialogów wypada autentycznie zabawnie, a bohaterowie dają się lubić. Niestety to nie wynagradza ciężaru schematów, których nie da się ukryć pod zdjęciami pięknie zachodzącego słońca.

Ocena: 5/10