Recenzja – Festiwal Polskich Filmów Fabularnych: Wszystkie nasze strachy

Łukasz Ronduda kontynuuje swoją strategię twórczą, kręcąc kolejną biografię współczesnego polskiego artysty wizualnego. Na każdy ze swoich filmów ma jak dotąd zupełnie inny pomysł. W „Performerze” kurczowo trzymał się metafikcji samego bohatera grającego siebie, w „Sercu miłości” postawił na kreację i stylizację, natomiast „Wszystkie nasze strachy” to kino wysoce realistyczne. Być może tej formalnej czystości wymagał temat, by nic go nie zagłuszyło, nie wynaturzyło, przyćmiło. „Wszystkie nasze strachy” to najlepszy jak dotąd film Rondudy (tym razem podpisany wspólnie z Łukaszem Guttem) – zdyscyplinowany, surowy, a przy tym poruszający traktat o estetyce, etyce i metafizyce.

Ronduda opowiada o Danielu Rycharskim – artyście z Kurówka, bardzo zżytego z lokalną społecznością wiejską, żyjącym z babką pośród pól, gospodarstw i świętych obrazków. Ale już na pierwszy rzut oka wyróżnia się. Ma pofarbowane na blond włosy i ciągle chodzi w tym samym vintage dresie z ostentacyjnie przyszytym, jak mówi babcia, LGBTem, czyli tęczowym lampasem. Nie ukrywa swojej orientacji, ale jednocześnie dobrze się czuje w tradycyjnym, katolickim środowisku – bo jest jego integralną częścią.

Dla mieszkańców Kurówka jest trochę ekscentrykiem, którego nie traktuje się do końca serio, kumplem z podstawówki, z którym nie można być za blisko, by nikt nie oskarżył cię o „pedalstwo”, trochę gwiazdą, do którego przyjeżdżają jacyś ważni z Warszawy. Tolerują jego dziwactwa, bo on sam czuje się częścią społeczności – przykładnie chodzi do Kościoła i pomaga w manifestacjach bronić rolniczych spraw. Ale do czasu – sytuacja się zmienia, gdy samobójstwo popełnia dziewczyna, która uczęszczała do tej samej oazy co on – „Tęczy Chrystusa”.

W centrum filmu pojawia się krzyż. Krzyż wykonany przez Rycharskiego, który ma stanąć na czele Drogi Krzyżowej w intencji zmarłem dziewczyny, która nie wytrzymała szykan rówieśników, piętnujących jej orientację seksualną. Artysta wykonał go z drzewa, na którym jego przyjaciółka powiesiła się. Rycharski chodzi od domu do domu, od jednego mieszkańca do drugiego, zapraszając na nabożeństwo. Nie ma jednak chętnym do wstawienia się za samobójczynią. W tym samym czasie artysta dostaje propozycje włączenia krzyża do wystawy.

Ronduda łączy ze sobą bardzo wiele kwestii: dostajemy wartościowy i nieakademicki wykład z teorii sztuki, ale przede wszystkim rozważania etyczne, wiążące się z metafizyką i wiarą. Twórca zadaje pytanie o status wykonanego przez artystę krzyża – i jego miejsce. Czy „tęczowy” krzyż to dzieło sztuki, stworzone do wystawiania i oglądania, czy raczej religijny artefakt, którego sens realizuje się w działaniu, a nie symbolizowaniu. I przede wszystkim: czy te dwie kwestie się wykluczają?

Bo „Wszystkie nasze strachy” nie są o rozdzielności, granicach i różnicach. Są właśnie o synkretyzmie, o łączeniu rzeczy, które na pierwszy rzut oka do siebie nie pasują. Film wystawia na widok publiczny wrażliwość, nieobecną w dyskursie społecznym, a przecież istniejącą, choć dla wielu niewygodną. Opowiada o mężczyźnie, który według medialnych sporów nie ma prawda istnieć, bo jest zarówno praktykującym katolikiem (i to katolikiem tradycyjnym, wyrastającym z gruntu ludowego), jak i homoseksualistą. Ronduda odnalazł w Rycharskim symbol głębi, absolutnej wiarygodności i tożsamościowej szczerości, która nie jest w stanie wpisać się w żadne upraszczające schematy. On czuje się u siebie zarówno w kościele, gdzie odmawia różaniec zrobiony z tabletek prozacu, jak i w gejowskim klubie z występami drag queen. Ale chyba najlepiej we własnym domu, otoczony swoimi dziełami, wyrażającymi jego specyficzną tożsamość, oraz miłością babki, która obdarza go uczuciem bez względu na wszystko.

Ronduda nie trywializuje. Nie upraszcza ani relacji Rycharskiego z wiarą, ani społecznością LGBT i „warszawką”. Artysta wydaje się tyleż należeć do wielu środowisk, co do żadnego. Dla Kościoła jest grzesznikiem, a według liberalnych grup stołecznych cierpi na „syndrom sztokholmski”. Z nikim też nie sympatyzuje w pełni – jego silna wiara jest niezależna od Kościoła (od którego się jednak nie odcina), a na warszawskich „intelektualistów” tłumaczących mu świat patrzy z rosnącym politowaniem.

Dla Rondudy znacznie ważniejsza jest jednak relacja Rycharskiego z wiarą, którą traktuje głęboko, jako wartość i etyczne źródło, niepojmowane przez ludzi Kościoła. Jego sztuka, na czele z „Krzyżem pojednania”, ale też „Strachami” (instalacja site specific z krzyżami z powieszonymi ubrania homoseksualistów, którzy popełnili samobójstwo, ale jednocześnie strachy na dziki) jest właśnie o tym – o chrystusowym cierpieniu, w którym współuczestniczymy, jak samobójczyni, inni piętnowani i to nie tylko za swoją homoseksualność. Rycharski wchodzi w dyskusje z prawdami wiary, ale chyba przede wszystkim z ziemskimi powiernikami chrystusowych tajemnic, czyli z księżmi, którym się wydaje, że mają odpowiedź na każde pytanie. A Rycharski podważa, dając za przykład własne życie.  

To tylko strzępki refleksji, które Ronduda podejmuje we „Wszystkich naszych strachach”. Jednocześnie to nie jest film przeładowany intelektualizmem, nie puszy się na wielkie rozważania. To film niezwykle ludzi, empatyczny, a przy tym czysty i w swoim przekazie prosty. Aż trudno po seansie zrozumieć, że ktoś mógłby pojmować świat inaczej niż Rycharski, który łączy, obnażając źródło kulturowych wojen, jakim jest po prostu strach. Więc – nie lękajcie się!

Ocena: 8/10