Festiwal Filmowy w Gdyni #4 – Obraz rodzinny we wnętrzach

Czwartek na festiwalu był najbardziej wyczekiwanym dniem całej imprezy, gdyż wtedy miały miejsce pokazy dwóch szczególnie wyczekiwanych filmów – „Powidoków” Andrzeja Wajdy oraz „Ostatniej rodziny” Jana P. Matuszyńskiego. Tak się złożyło, że oba opowiadają o wybitnych malarzach, lecz koncentrują się na całkowicie innych aspektach ich życia. „Powidoki” rozliczają się z epoką socrealizmu, natomiast „Ostatnia rodzina” jest wejrzeniem w duszne wnętrza mieszkań rodziny Beksińskich. Trzecim filmem tego dnia były „Fale” Grzegorza Zaricznego, które dobrą markę zdobyły dostając się do oficjalnej selekcji festiwalu w Karlowych Warach.

fale

Fale, reż. Grzegorz Zariczny

„Fale” reprezentują typ kina, który praktycznie nie występuje w rodzimej kinematografii, czyli dramat społeczny. Do dwóch głównych ról zaangażowano nieprofesjonalne aktorki – młode dziewczyny, zamieszkujące rzeczywistość, w której toczy się akcja filmu. Z tego powodu obraz Zaricznego przypomina „Cześć, Tereska” Roberta Glińskiego. Jednak na tym podobieństwa się kończą. Choć nie przepadam za filmem Glińskiego, to „Fale” nawet nie zbliżają się do jego poziomu – ani realizacyjnie, ani na poziomie analizy społecznej. Co więcej, są dowodem, że kino to nie jest miejsce dla naturszczyków, bo ich gra zamiast dodawać realizmu, zabija jakąkolwiek wiarygodność.

Film opowiada o dwóch dziewczynach, które poznają się na kursie fryzjerskim. Mieszkają w Nowej Hucie, a dni spędzają ucząc się układać na głowie tytułowe fale. Trudno tak naprawdę powiedzieć, o czym jest ten film. Być może o przyjaźni, w której można dojrzeć niewyjawioną fascynację homoerotyczną, rodzinach, które przeżywają swoje kryzysy, bądź rzeczywistości społecznej, która stawia coraz większe wymagania, nie oferując za wiele w zamian. Zariczny opowiedział po trosze o tym wszystkim, lecz ostatecznie o żadnej z tych spraw do końca. Brakuje elementu, który spinałby przeplatające się wątki. Nie czuć tu ani krytycznego nerwu, który wydobyłby z filmu jego społeczne konteksty, ani reżyserskiej odwagi, by pociągnąć wątek homoerotycznej fascynacji odrobinę dalej. Bohaterki więc całymi dniami czeszą włosy, kłócą z rodzicami, grają w ping-ponga, wspinają się na rampę, ale nic konkretnego z tego nie wynika. Można nie zgadzać się z wizją świata wielkich blokowisk zaprezentowaną przez Glińskiego w „Cześć, Tereska”, ale za jego filmem stała jakaś myśl, która została w jasny sposób wyartykułowana. Po obejrzeniu „Fal” mam wrażenie, że twórca ani nie wiedział o czym zrobić film, ani w jaki sposób.

powidoki

Powidoki, reż. Andrzej Wajda

W polskiej kinematografii nie ma za wiele filmów o wybitnych artystach. W ostatnim czasie jedynie małżeństwo Krauze w „Moim Nikiforze” i „Papuszy” podjęło ten temat. Dzięki „Powidokom” dołączył do nich Andrzej Wajda, który w ostatnim czasie nie marnuje energii na filmy nienoszone w sercu od dawna. Ten obchodzący w tym roku 90 urodziny wybitny artysta kina jest świadomy, że niestety kręci już swoje ostatnie filmy. Dlatego każdy kolejny jest dziełem niezwykle osobistym. Nie inaczej jest z „Powidokami”, opowiadającymi o znakomitym polskim malarzu, który miał nieszczęście życia w czasach niesprzyjających uprawianej przez niego sztuce. Strzemiński był wielkim awangardzistą – współpracował z Malewiczem, Kandinskym czy Chagallem. Sam był autorem najważniejszego manifestu w polskiej sztuce, w którym sformułował zasady unizmu. Gdy zadekretowano reguły sztuki socrealistycznej, jego działalność nazwano formalizmem, a jego samego uznano za wroga socjalizmu. Do końca został wierny swoim artystycznym ideałom, co doprowadziło go do nędzy, a ostatecznie śmierci. Wajda skoncentrował się na ostatnich latach życia Strzemińskiego. Film rozpoczyna się w momencie zadekretowania zasad socrealizmu, czyli w chwili, gdy dla malarza rozpoczęły się największe problemy. Choć jest otoczony wianuszkiem zafascynowanych jego postacią studentów, zostaje pozbawiony etatu na uczelni i możliwości zarobkowania jako artysta, gdyż odważył się zakwestionować reguły oficjalnej sztuki państwowej.

Film zrealizowany jest bardzo klasycznymi środkami, wręcz minimalistycznymi. W obrazie główną rolę odgrywają światłocienie, które dodają kadrom głębi. Inne środki wizualne są niezwykle oszczędne. Sceny rozgrywają się w szerokich planach, w kilku mało efektownych ujęciach. Całość opiera się na grze aktorskiej – przede wszystkim Bogusława Lindy, który wcielił się w rolę głównego bohatera. Jego fizyczna szorstkość bardzo dobrze pasuje do granej postaci, która wytacza osobistą wojnę systemowi. Znacznie słabiej wypadła niestety odtwórczyni roli jego córki – Bronisława Zamachowska (z tych Zamachowskich) – której gra, a w szczególności sposób podawania tekstu, domaga się jeszcze znacznej poprawy. Można mieć również zastrzeżenia do konstrukcji samej postaci Strzemińskiego, a szczególnie jego dialogów, które prawie za każdym razem są politycznymi deklaracjami, artykulacją teorii sztuki, bądź radykalnymi oświadczeniami. W jego wypowiedziach brakuje zwyczajności, która zbliżyłaby jego postać życiu. Przez to Strzemiński wydaje się osobą większą niż życie, co wcale nie dodaje powagi jego losom.

Podjęty przez Wajdę temat jest ważny zarówno ze względu na malarską przeszłość reżysera i jego osobiste doświadczenia, ale także z racji jego aktualności. Strzemiński jest upostaciowieniem człowieka niezłomnego, który żyje według własnych zasad pomimo historycznych okoliczności. Doskonale zdaje sobie sprawę, że wiatr historii jest kapryśny i często zmienia kierunek podmuchów. „Powidoki” wybrzmiały w sposób szczególny właśnie podczas tegorocznej edycji festiwalu, który próbował być wciągany w polityczne spory.

Ostatnia-rodzina

Ostatnia rodzina, reż. Jan P. Matuszyński

Pierwszy raz byłem świadkiem, by podczas seansu w teatrze Muzycznym zabrakło miejsc. Taka właśnie sytuacja miała miejsce podczas projekcji „Ostatniej rodziny” – bez wątpienia najbardziej wyczekiwanego filmu tegorocznej edycji festiwalu. Jeszcze przed nielicznymi pokazami prasowymi ciągnęła się za nim fama dzieła wybitnego. Oczekiwania były ogromne, które zostały dodatkowo podbite nagrodą w Locarno dla Andrzeja Seweryna. Wyjątkowy malarz, kultowy dziennikarz muzyczny, przeklęta rodzina – biografia rodu Beksińskich wydaje się szczególnie godna sfilmowania. „Ostatnia rodzina” to dzieło wybitne – spełnione pod każdym względem. Zaskakuje, bawi, szokuje, zachwyca.

To banał, ale każdy film składa się z pojedynczych scen. W „Ostatniej rodzinie” można tego doświadczyć w szczególny sposób. Każda z nich to osobna, zamknięta całostka – każda, bez wyjątku, genialna. Są one małymi arcydziełami aktorstwa i reżyserii. Wszystkie są starannie przemyślane, zaaranżowane i zagrane. Każde ujęcie ma na siebie pomysł – albo jest kręcone na statywie, z ręki, jest zapisem wideo, nawet bywa zapisem obrazu telewizora. Momentami bohaterowie nie mieszczą się w ciasnych kadrach, ukazujących mieszkania w bloku z wielkiej płyty jako małe, duszne przestrzenie stopniowo pozbawiane życia. Niekiedy stają się częścią scenografii, która ma swoje ważne zadanie do wykonania.

Zdecydowanie największą siłą filmu jest jego niewiarygodny wręcz realizm. Jest on wypadkową znakomitej, niezwykle precyzyjnej reżyserii, wyjątkowego aktorstwa, wspaniałych realizacji, scenografii i zdjęć. Nie przypominam sobie w tym momencie polskiego filmu, który byłby lepiej wyreżyserowany. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie sztuką jest prowadzenie tak znakomitych aktorów jak Andrzej Seweryn czy Dawid Ogrodnik, ale potrzeba wyjątkowego talentu, by stworzyć scenę, w której Zofia Beksińska uczy obsługiwania pralki swojego męża i jednocześnie rozmawia z nim o rodzinnej krypcie, w której niedługo zostanie pochowana, bo znajduje się w terminalnej fazie choroby. Niektóre sceny trwają kilka sekund i wydają się urwane w przypadkowym momencie, ale dzięki temu wzrasta poziom ich realizmu i siły wyrazu. Stają się wiarygodnym zapiskiem życia wyjątkowych bohaterów.

Dawid Ogrodnik mamrocze coś pod nosem, utrudniając zrozumienie dialogów, grany przez niego bohater szamocze się na ekranie,  nie jest w stanie zbudować jakiejkolwiek relacji, nieustannie straszy rodzinę swoim samobójstwem, irytuje, a wręcz wkurza. Jego ekscentryzm wydaje się przerysowany, lecz w niewyjaśniony sposób przekonujący. Podobnie nie trudno uwierzyć Sewerynowi w roli jowialnego, ponadprzeciętnego Zdzisława Beksińskiego – wielkiego megalomana o szczególnym poczuciu humoru.

Humor. Tak, w tej apokaliptycznej historii, której etapy są wyznaczane przez śmierć kolejnych członków tej ostatniej z rodzin, jest wiele powodów do śmiechu. Bawią dialogi, dziwne sytuacje, egzaltacja, megalomania, płochość i dzikość serc. Humor jest szansą na odreagowanie bólu, strachu i śmierci, które wylewają się z ekranu. Są one przeżywane bez wielkiego krzyku i skarg – jakby bohaterowie od samego początku wiedzieli, że ich rodzina naznaczona jest przez fatum nadciągającej zagłady.

Trudno oddać sprawiedliwość temu filmowi. Nie da się zagadać obrazu. To wielkie szczęście, że tak wyjątkowe postaci doczekały się dzieła, które udźwignęło ich wybitność. Paradoksalnie jednak, jego siła nie tkwi wcale w analizie wyjątkowej twórczości obu Beksińskich, lecz w sposobie oddania ich niezwykłej codzienności – jedzenia, spania, rozmawiania, a nawet defekacji. To wybitne osiągnięcie stworzyć film na wskroś realistyczny, który posiada siłę nienachalnego symbolu.