Recenzja – „Ściema po polsku”: Osiem(dziesiąt) i pół cycka

Mariusz Pujszo to twórca zdecydowanie niedoceniany. W końcu nikt inny nie doczekał się Złotego Węża za całokształt twórczości. Nie ma drugiego tak januszowego dziadersa w polskiej kinematografii, który nie zauważył, że lata 90. skończyły się dwie dekady temu. Nikt tak jak on nie reprezentuje filmowej amatorszczyzny, która z uporem godnym lepszej sprawy pcha się na wielkie ekrany. Nikt wreszcie tak jak on nie chełpi się własną nieudolnością bez krzty klasy.

Mariusz Pujszo uwielbia autotematyzm. Jedyne co potrafi robić, to kręcić filmy o kręceniu filmów. Zawsze przedstawia siebie jako reżysera-nieudacznika, który nie ukrywa, że jedyne, co go interesuje w kinie to kasa. Jakież było moje zaskoczenie, że „Ściema po polsku” to film o kręceniu filmu, w którym Mariusz Pujszo gra samego siebie, czyli reżysera-nieudacznika, który nie ukrywa, że jedyne, co go interesuje w kinie to kasa? No, żadne. Ale, trawestując hasło z plakatu, „jaki kraj, taki Fellini”.

Czy Pujszo ma chociaż jakiś nowy pomysł, by setny raz opowiedzieć o tym samym? Tak, dać na ekranie jeszcze więcej cycków. Bo cycki się sprzedają i w ten sposób można liczyć na jeszcze więcej kasy. A przy okazji można sobie popatrzeć. Pujszo już nawet nie udaje, że interesuje go cokolwiek innego. Już chyba nawet pieniądze nie grają tak wielkiej roli, jak cycki. Cycki są tu w każdej scenie. Cycki w scenach castingu, cycki podczas kręcenia filmu, cycki podglądane, cycki prześwitujące przez oblane wodą koszulki, cycki w scenach rozbieranych, cycki wszędzie, cycki, cycki, cycki. Ewentualnie czasem tyłki.

A czy udało się pomieścić coś oprócz cycków i tyłków? Za wiele miejsca nie zostało co prawda, ale jest jeszcze kilka zgranych żartów, humor z januszowatym wąsem, powtarzana setny raz scena ze zboczeńcem uganiającym się za roznegliżowanymi dziewczynami i Halama, który patrzy na to wszystko z rosnącym zażenowaniem. Ale Pujszo ma to w nosie, bo świetnie się bawi i może popatrzeć na cycki. Swoją drogą to chyba jeden z najodważniejszych obyczajowo polskich filmów w historii, podejrzewam, że w żadnym wcześniejszym nie było tyle golizny. Ale to golizna daleka od liberalnej emancypacji. Co więcej, to golizna uwłaczająca aktorkom, golizna rodem ze striptizu z remizy, albo z odpustowych konkursów miss mokrego podkoszulka. Przy tym, co z nagością wyrabia tu Pujszo, „365 dni” to wyżyny subtelności.

Pretekstem, by pokazać jeszcze trochę cycków miała być fabuła, w której grający samego siebie Pujszo wraz z przyjaciółmi rozkręcają lewy interes. Wymyślili sobie, że będą jeździć po Polsce, organizować castingi i w ten sposób zarabiać na konto filmu, który nigdy nie powstanie. Jak głupi to pomysł, zrozumieli nawet sami twórcy, pokazując, że nikt za castingi płacić nie chce. Ale co tam logika, przecież liczą się cycki! Oglądamy więc kilkadziesiąt scen z kolejnych przesłuchań, na których, zupełnie nie wiadomo czemu, kolejne dziewczyny się rozbierają. Gdyby chociaż filmowcy wprost powiedzieli, że interesuje ich kręcenie filmu porno. Ale nie, oni raczej w Tarantino celują, który staje się listkiem figowym, zdradzającym januszowatą hipokryzję całości. Bo Pujszo to taki podchmielony wujas z wąsem, który na rodzinnych potańcówkach obtańcowuje wszystkie młode dziewczyny i będąc przekonanym o własnej zabawności, prawi im nieobyczajne komplementy.

Najpierw jest więc casting (i cycki, cycki, cycki), a potem próba kręcenia jakiegoś filmu, by zbyt łatwo nie zdradzić się z przekrętem. A w tym niby kręconym filmie jest tylko jedna scena, ciągle i ciągle kręcona na nowo. Scena ze zboczeńcem, który ugania się za świecącymi cyckami dziewczynami. A ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że tym prawdziwym zboczeńcem jest sam Pujszo, który na prawdziwym planie zdjęciowym nie robił nic innego, tylko uganiał się za cyckami swoich aktorek.

Ale żeby było „zabawniej” w całej tej historii jest zupełnie nieprzewidywalny, oryginalny, zaskakujący zwrot akcji! Zwrot akcji, który autoironicznie wystawia twórców na pośmiewisko, stawiającym pod znakiem zapytania wszystko, co widzieliśmy, kompromitujący całą produkcję. Ale to kolejny pruderyjny listek figowy, którym Pujszo asekuruje się przed prawdziwą kompromitacją. W ogóle, w autoironiczności Pujszo jest coś bardzo żenującego. Kreuje się na obleśnego dziadersa bez krzty poczucia humoru i talentu tylko po to chyba, by zamaskować fakt, że taka jest właśnie o nim prawda.

Całkowicie nie kupuję jego dystansu do tego, co Pujszo wyrabia, bo nawet jeśli te filmy są kręcone dla zgrywy, to ten cały autotematyzm sztucznie nadaje im samoświadomości. Jeśli ktoś z ironicznym wyrazem twarzy powie, że jest idiotą, to przecież nie przestanie nim być. A tu poza cyckami zwyczajnie nie ma niczego innego. A cycki ironiczne już nie są. Są bardzo dosłowne – niczego nie symbolizują, niczego nie obnażają, niczego nie komentują. Są same w sobie. Są po to, by Pujszo wraz z męską ekipą mógł sobie popatrzeć, a potem wszyscy jemu podobni śliniący się „wujkowie” z całej Polski.      

Ocena: 2/10