Ostatni dzień festiwalu upłynął pod znakiem kolejnego długo oczekiwanego filmu. Tak się złożyło, że był to jedyny seans, który miałem okazję obejrzeć. Dlatego relacja z szóstego dnia festiwalu jest w całości poświęcona filmowi „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego.
Trudno oglądać ten film w oderwaniu od aktualnej sytuacji politycznej w Polsce i rozpętanej walki o pamięć historyczną. Kwestia „rzezi wołyńskiej” stała się ostatnio również kością niezgody w relacjach polsko-ukraińskich i położyła się cieniem na dobrych stosunkach między dwoma państwami. Znając te konteksty, film Smarzowskiego wydaje się szczególnie ważny. Nie tylko ze względu na samo podjęcie tematu tych historycznych wydarzeń i próbę zwrócenia pamięci o brutalnie zamordowanych podczas czystek etnicznych na wschodnich kresach. Można było się obawiać o ostateczny kształt filmu i jego usadowienie na tle politycznych sporów. Z pewnością różne strony chętnie wykorzystałyby „Wołyń” do wygrywania partykularnych wojenek. Każdy film można upolitycznić i politycy z pewnością będą próbowali tego samego i tym razem – próżne jednak ich starania, gdyż wydźwięk najnowszego filmu Smarzowskiego jest wyjątkowo apolityczny, a już na pewno „anty-antyukraiński”. Znajduje się na przeciwległym biegunie wobec choćby „Historii Roja”. Wszyscy, którzy chcieliby go wykorzystać do podsycania narodowych konfliktów, będą wyjątkowo rozczarowani.
„Wołyń” to epickie dzieło nakręcone z rozmachem i dbałością o historyczne realia, scenografię, kostiumy i wiarygodność etnograficzną. Miłośnicy twórczości Smarzowskiego mogą poczuć się nieco zawiedzeni – nie ma w nim miejsca na charakterystyczną „smarzowszczyznę”, czyli groteskowy humoru, nawiązania do kina gatunkowego czy szczególne ludzkie typy. Nawet alkohol nie spływa z ekranu w takich ilościach jak zazwyczaj. Bohaterowie odurzają się czymś innym – narodowymi uprzedzeniami i wzajemną nienawiścią. „Wołyniowi” najbliżej, co nie może dziwić, do znakomitej „Róży”.
Film posiada klasyczną formę, która służy opowiadanej historii. Również postać głównej bohaterki, bardzo dobrze zagranej przez debiutantkę Michalinę Łabacz, pojawia się w filmie jedynie po to, by stać się reprezentantką całej ludności polskiej na Wołyniu. W jej losach, jak w soczewce, skupiły się najważniejsze wydarzenia, o których chciał opowiedzieć Smarzowski. Jednak przytrafiające się jej zdarzenia nie tracą przez to w żadnej mierze na wiarygodności. Choć jej postać zdaje się być figurą losów całej społeczności, jej historia jest dobrze osadzona w realiach i w żadnym razie nie została potraktowana instrumentalnie – nie ciąży na niej przytłaczający jej osobę symbolizm.
Wbrew przypuszczeniom samej rzezi na ekranie nie ma zbyt wiele, choć drastycznych scen nie brakuje. Znając poprzednie filmy popularnego „Smarzola” i historię rzezi można było spodziewać się karnawału przemocy i epatowania okropnościami. Tymczasem w dwu i półgodzinnym filmie ataki banderowców na Polaków zajmują zaledwie ostatnie pół godziny. Reszta czasu jest wypełniana poprzez budowanie obrazu wspólnego egzystowania na jednym terenie Ukraińców, Polaków i Żydów. Przez dwie godziny Smarzowski przygotowuje nas na erupcję morderczego szału i umiejętnie buduje napięcie. Choć przemocy i wyjątkowo szokujących scen (rozrywanie ofiar przez konie, ściąganie skóry, podpalanie) nie brakuje, ich funkcja jest precyzyjnie określona i w żadnej mierze nie służy dostarczania wątpliwych wrażeń. Daje za to wyraz ludzkiemu zezwierzęceniu (choć w tym wypadku określenie to jest krzywdzące dla zwierząt, które nie zabijają z pobudek ideologicznych i nie czerpią przyjemności z sadystycznego zadawania bólu), które miało charakter nagły i wyjątkowo gwałtowny. Reżysera nie interesowała jednak ta erupcja furii, lecz pobudki, które do niej doprowadziły.
Smarzowski zadbał, by wiarygodnie i skrupulatnie odmalować wzajemne relacje międzysąsiedzkie, funkcjonowanie narodowych stereotypów, uprzedzeń i animozji. Szczególnie skupił się na funkcjonowaniu ludowego nacjonalizmu – tego, wydawałoby się, najmniej groźnego, skrywającego się za dowcipami, powiedzonkami, stereotypami i wzajemnymi uprzedzeniami. Był przy tym wyjątkowo wyczulony na unikanie łatwych uproszczeń, które mogłyby doprowadzić do przedstawienia krzywego obrazu tamtego czasu, a tym samym skrzywdzić którąś z portretowanych stron. Zadbał, by przedstawić ukazywane wydarzenia jako konglomerat działania różnych sił. Jak w swoich poprzednich filmach, szczególnie starał się, by nie upraszczać i nie stawać po jednej ze stron. Ponownie z ekranu mogłoby paść sławne zdanie z „Domu złego”: „Prawda? Nie ma takiej”, co szczególnie ciekawie wybrzmiewa, gdy zestawi się „Wołyń” choćby z „Zaćmą” Ryszarda Bugajskiego – na podstawie tych dwóch filmów można byłoby pokazać dwa radykalnie odmienne sposoby podejścia do kina historycznego.
Film rozpoczyna się od sceny zaślubin Polki z Ukraińcem. Świadkową na weselu jest siostra panny młodej – główna bohaterka filmu, która również kocha się w chłopcu o innej narodowości i wyznającym prawosławie. Nie będzie im jednak dane sformalizować swojej miłości, gdyż ojciec dziewczyny „sprzedał” ją grającemu przez Arkadiusza Jakubika starszemu wdowcowi za kilka morgów ziemi. To niezwykle ważne, że siłą napędzającą akcję jest miłość – która powoli, na różne sposoby, jest mordowana i stopniowo zastępowana przez nienawiść. Uczynienie z historii miłosnej wiodącej ścieżki fabularnej nie miało na celu nawiązania do kina gatunkowego, w tym przypadku melodramatu. W uczuciowych relacjach, jak w żadnych innych, skupia się po prostu cała obyczajowość danego okresu, są one również sterowane namiętnościami, które podsycają emocje i przepełniają rzeczywistość gwałtownymi odruchami serc.
W prowadzonej historycznej dialektyce również nie ma miejsca na uproszczenia, a miłość i nienawiść nie są swoimi prostymi opozycjami, lecz siłami, które działają, wpływają na ludzkie serca, ich działania, myśli i wrażliwość. Z tezy i antytezy zawsze powstaje synteza, która jest konglomeratem przeciwieństw i składa się na opisywaną rzeczywistość. Wołyńska ludność – czy to żydowska, polska czy ukraińska – staje się ofiarą wichrów historii. W precyzyjnym i rozbudowanym scenariuszu nie zabrakło miejsca na odmalowanie wojennej zawieruchy przetaczającej się przez te tereny. Upostaciowieniem nieustannych zmian staje się mężczyzna, który zostaje mianowany sołtysem, gdy do miasteczka wkraczają Rosjanie. Z zapałem godnym lepszej sprawy powtarza wpajane przez komunistów hasła o kułakach i kolektywizacji. Jednak gdy miasto zdobywają Niemcy, jako pierwszy wita ich jak oswobodzicieli. Gdy jesteśmy już przy dwóch armiach, które najeżdżały polskie ziemie, trzeba koniecznie wspomnieć, że zostały one przedstawione w sposób niemający w polskim kinie precedensu. Przyzwyczailiśmy się, że w kinie wojennym wróg jest precyzyjnie określony – są nim, w zależności od fabuły, albo Rosjanie, albo Niemcy. W „Wołyniu” te dwie armie odgrywają jedynie rolę siewców wiatru i niepokoju. Nie zostają przedstawieni jako najwięksi antagoniści. W filmie pojawia się znakomita scena, w której główna bohaterka, starając uchronić się przez Ukraińcami, wchodzi między maszerujących żołnierzy niemieckich.
U Smarzowskiego nie ma miejsca na łatwe sądy i rozstrzygnięcia. Zło nie posiada twarzy – może wykorzystać do swoich celów sąsiada, który w innych okolicznościach może okazać się wybawicielem. Jednak należy zwrócić również uwagę, że Smarzowski nie manipuluje historycznymi faktami. Niepodważalną prawdą jest, że to Ukraińcy chwycili za siekiery i ze szczególnym okrucieństwem mordowali całe polskie wioski, a nawet swoich sąsiadów (a następnie, co również jest zgodne z faktami, dostąpili tego samego ze strony Polaków). Autor w żadnej mierze tego nie podważa – nie miałoby to sensu i byłoby zwykłą manipulacją. Jego celem jest co innego – pokazanie motywu i źródeł nienawiści, która staje się głównym bohaterem filmu (scenariusz jest inspirowany książką Stanisława Srokowskiego pt. „Nienawiść” właśnie). Określenie przyczyn wcale nie jest jednak łatwym zadaniem, gdyż nacjonalistyczne uprzedzenia narastają latami i posiadają swoje wielorakie umocowania. Nie ma jednej, właściwej odpowiedzi. Czy odpowiedzialni są polityczni manipulatorzy, którzy celowo sieją nieprawdziwe plotki na temat swoich ideologicznych przeciwników, czy może fakt, że Polacy okupowali ukraińskie ziemie, a może narodowowyzwoleńcze dążenia grające wzajemnymi uprzedzeniami? Różnice kulturowe, religijne, a może Cerkiew, wspierająca nacjonalistyczne ruchy? W jednej, genialnej scenie, Smarzowski pokazuje, że każda jednoznaczna odpowiedź byłaby błędna. Montuje ze sobą kazania dwóch popów – jeden mówi o miłosierdziu, zagrożeniu jakie niesie nacjonalizm budowany na wzajemnej nienawiści, przestrzega przed narodowymi dążeniami, które muszą zakończyć się pogromem. Drugi natomiast – w tym samym czasie – święci kosy i życzy dobrych plonów podczas oczyszczania narodu z „chwastów”.
„Wołyń” jest filmem tyleż znakomitym, co ważnym. Choć opowiada o wydarzeniach historycznych, trudno go nie oglądać w odniesieniu do współczesności. Tak samo jak „Powidoki” wydaje się komentarzem do aktualnych wydarzeń. Jest jednoznaczną deklaracją antynacjonalistyczną w czasach rosnącej popularności ruchów narodowych. Nikogo nie oskarża, nie wskazuje winnych, nie ustawia się wobec nikogo w pozycji antagonisty – czyli w symboliczny sposób rezygnuje z zemsty czy odwetu na winnych masakry. Ukraińcy nie powinni mieć pretensji o ten film, bo nie jest on w żadnej mierze wycelowany w nich. Siłą, która odpowiadała za tę erupcję zła była nienawiść – irracjonalne, łatwe do podsycania uczucie, które było sterowane wzajemnym strachem, niezrozumieniem, politycznymi celami cynicznych manipulatorów, chęcią dominacji czy odwetu.
Komentarze (0)