Kapitalny filmowy żart, idealnie skrojony pod półgodzinny metraż. Rzecz rozgrywa się w szpitalu dla psychicznie chorych, w którym wyjątkowe zainteresowanie wywołuje jeden z pacjentów – mężczyzna nieustannie unoszący ręce. Stąd wzięła się jego ksywa – Atlas, bo wygląda, jakby w pojedynkę podtrzymywał całą kulę ziemską.
Każdy z pracowników szpitala ma własną teorię na temat źródła choroby mężczyzny – pielęgniarki utrzymują, że załamał się z powodu nieszczęśliwej miłości, ochroniarze są przekonani, że zmiany w psychice wywołał szok wojenny, a pielęgniarze widzą w nim zasypanego górnika. Atlas staje się niemym, nieruchomym, białym jak ściana ekranem, na który każdy projektuje swoje własne fantazmaty, nieświadomie obnażając tęsknoty, marzenia i pragnienia.
Największą zaletą filmu jest jego scenariuszowa precyzja i konsekwencja – konstrukcja jest niezwykle klarowna i podporządkowana formie, wykorzystującej strukturę żartu. Dramaturgia budowana jest w taki sposób, by puenta nie tylko automatycznie wywoływała śmiech, ale równocześnie zmuszała do refleksji nad dychotomią normalności i szaleństwa. Żart nie wybrzmiałby odpowiednio gdyby nie celne dialogi, charakterystyczni bohaterowie, ale również znakomita praca kamery operatora Pawła Dyllusa, który ożywił tę historię, a jednocześnie celnie puentował sceny tworzonymi przez siebie obrazami.
„Atlas” jest przykładem filmu zamkniętego, opowiadającego prostą historię, z poprawnie rozpisaną dramaturgią, precyzyjnie wyznaczonym celem, do osiągnięcia którego wykorzystano właściwe środki. To film bez wielkich ambicji, ale za to pełen zabawnych dialogów i bohaterów, których lubi się od pierwszego wejrzenia, bo każdego z nich przenika jakaś tęsknota. Wyjawiają je, snując niesamowite historie o jednym z pacjentów. Prawda o nim może jednak okazać się znacznie bardziej niezwykła…
Komentarze (0)