O czym fantazjują Polacy? Co nas kręci, co nas podnieca? Jaki jest nasz stosunek do seksu i erotycznych relacji? Odpowiedzi na te pytania szukałem podczas seansu „365 dni” Barbary Białowąs, no bo przecież nie dobrego kina. Można było się spodziewać, że połączenie scenariusza opartego na erotycznym czytadle ulubienicy polskich czytelników (czytelniczek?) i autorki „Big Love” raczej nie zaowocuje wybitnym dziełem. Czy otrzymałem to, po co przyszedłem? Wydaje się, że tak, ale znalezisko zamiast mnie rozpalić, raczej zmroziło.
Okazuje się bowiem, że pierwszy polski film erotyczny od bardzo dawna jest dziełem wyjątkowo konserwatywnym, tworzonym z perspektywy kobiecej jedynie pozornie, w całości realizuje bowiem fantazje kultury patriarchatu, w której kobieta jest tylko podporządkowanym, niemym, pięknie wyglądającym dodatkiem do mężczyzny. Na dodatek jest to film realizujący bardzo stary motyw porwania niewiasty przez dzielnego rycerza, który odpowiada za panoszącą się wszem i wobec kulturę gwałtu.
Rzecz opowiada bowiem o pewnej niewieście imieniem Laura, która podczas krótkiego wypadu na Sycylię zostaje porwana przez „rycerza”, czyli lokalnego mafioso o imieniu Massimo. Mężczyzna od razu zapowiada, że nie jest przyzwyczajony do łagodności i braku posłuszeństwa, nie będzie więc negocjował, a wobec kobiety ma określone zamiary. Daje jej tytułowe 365 dni, by zakochała się w nim. Co to w ogóle za akcja?! – zapytacie. Odpowiedź raczej was nie usatysfakcjonuje i za wiele nie wyjaśni. Motywacja bohatera jest jedną z najbardziej absurdalnych, jakie słyszałem. Uwaga: okazuje się bowiem, że kilka lat wcześniej Massimo zobaczył twarz Laury w szczególnej dla siebie chwili, czyli w momencie niespodziewanej śmierci ojca. Splot dwóch jakże emocjonalnych wydarzeń sprawił, że szorstki, ale w głębi serca również romantyczny mężczyzna w jedną chwilę zakochał się. Od tego czasu Massimo poszukiwał Laury po całym świecie. Znalazł dopiero, gdy kobieta powróciła na włoską wyspę.
Mężczyzna nie zastanawiając się wiele – w ogóle myślenie nie jest jego mocną stroną, jego osobowość została ograniczona do woli i czynu – porywa ukochaną i zamyka w złotej klatce. Laura udaje, że to jej się nie podoba. Wyraża oburzenie, gra nieprzystępną, ale już pierwsze ich spotkanie zostaje przedstawione jako nieszczególnie subtelna gra wstępna, która i tak wiadomo, jak się zakończy. Żadne gesty, żadne słowa, które padają między bohaterami, nie mają znaczenia – jak w flircie, który ma tylko jeden cel: uwieść. Białowąs próbuje przy okazji uwieść widzów, ale idzie jej to o wiele gorzej niż Massimo. Każda scena – co by się w niej działo – przedstawia się identycznie: bez względu na to, co akurat bohaterowie robią, muszą wyglądać sexy: są ubrani w kuse stroje, albo są ich pozbawieni i zawsze oświetlani tak, by eksponować doskonałości ciał. To mocno ogranicza dramaturgiczne pole manewru, ale przecież nie o historię tu chodzi. Kolejne fabularne pętelki supłają się tylko po to, by budować relację między bohaterami i wzbudzać w nas pożądanie – chęć ujrzenia konsumującej swoją miłość pary.
Takie są założenia, które jednak nie mają odbicia w rzeczywistości. Problemem są całkowicie nieprawdopodobne zasady, które rządzą tą relacją i kompletny brak tak zwanej chemii między aktorami. Cała przemiana, jaką przechodzi Laura może został wytłumaczona zasadą syndromu sztokholmskiego, mówiącą o łatwości, z jaką ofiara zaczyna identyfikować się z oprawcą. Wystarczy jedno czulsze słowo i akt odwagi, by kobieta zapomniała o swojej podmiotowości i całkowicie podporządkowała się porywaczowi. Jeśli postawa bohaterki w jakikolwiek sposób oddaje horyzont życiowych ambicji Polek, czy raczej czytelniczek (czytelników?) książek Lipińskiej, to majaczy na nim pożądanie finansowego dostatku, bezpieczeństwa u boku fizycznie atrakcyjnego (najlepiej egzotycznego) partnera i potrzeba uległości. Trudno o bardziej tradycyjny zestaw potrzeb.
„365 dni” szczególnie mocno podkreśla kobiecą potrzebę uległości, którą w filmie symbolizuje fellatio. Zostało ono przedstawione, jako największe damskie pragnienie, niosące pożądanie, zaspokojenie i satysfakcję. Pojawia się ono dwukrotnie: gdy twórcy przedstawiają Massimo jako jurnego macho, zaliczającego w ten sposób stewardessę w swoim prywatnym samolocie, oraz w scenie kuszenia Laury, która przykuta do łóżka jest zmuszona obserwować, jak inna kobieta oralnie zadowala Massimo. Fellatio jest symbolem władzy Massimo nad stewardessą i nad Laurą. Ale jednocześnie jest to władza, która „kręci” podporządkowane kobiety, czerpiące seksualną przyjemność z bycia poniżoną. Stewardessa przełykając spermę, promiennie uśmiecha się do Massima, a rozpalona Laura wije się w pożądaniu.
Film Białowąs realizuje fantazję kobiet, które najbardziej pragną być spełnieniem fantazji mężczyzn. Jest to fantazja, korzystając z terminologii freudowskiej, fallocentryczna, podporządkowana męskim potrzebom. W układzie podporządkowanym męskiemu pragnieniu kobieta ma jedynie pożądać, wielbić, ubóstwiać i ulegać mężczyźnie – jej spełnienie realizuje się poprzez męską satysfakcję. Posiadanie woli i działanie to przymioty przynależne tylko i wyłącznie mężczyźnie, kobieca wolność jest pozorna – Laura może tylko symulować niezadowolenie i bunt, który, jak wspominałem, jest de facto jedynie grą wstępną, czyli realizacją planu narzuconego jej przez Massimo.
Co jest w takim razie źródłem kobiecej przyjemności? Przede wszystkim poczucie bycia kobietą swojego mężczyzny – atrakcyjnego, władczego, wzbudzającego respekt u innych mężczyzny i pożądanie kobiet. Massimo chętnie wystawia Laurę na oglądanie, ale wbrew logice nie pozwala na nią patrzeć – bo jest chorobliwie zazdrosny. Zabiera ją na kolejne imprezy, spotkania biznesowe, bale, by obnosić się nią jak trofeum. Kobiecie daje to poczucie przynależności, a co za tym idzie realizacji. W tym układzie kobieta nie potrzebuje własnych ambicji i osobistej podmiotowości, zaspokojenie idzie wraz z poczuciem bycia posiadaną przez mężczyznę. Laura dostaje propozycję objęcia funkcji dyrektora sieci hoteli, ale ją odrzuca, by być przy boku ukochanego. Massimo nie pozwala jej również zaprosić na ślub rodziny, bo musiałby się nią dzielić.
Spełnienie niesie również poczucie glamouru – bo największą przyjemność, jaką w „365 dniach” mężczyzna może sprawić kobiecie, to zaspokojenie jej za pomocą karty kredytowej. Sceny kupowania i przymierzania ubrań pojawiają się w filmie częściej niż sceny seksu. Wydają się nieść kobiecie znacznie więcej przyjemności i spełnienia. Fellatio może i podnieca, ale orgazm przynosi shopping. Z tego względu „365 dniom” bliżej do rodzimych komedii romantycznych, niż erotyku. Scen seksu jest dosłownie kilka – mniej lub bardziej satysfakcjonujących, choć trzeba docenić umiejętności operatora, który nieźle się nagimnastykował, by za wiele nie pokazać.
Cóż – film Białowąs jest dziełem wulgarnym i bezwstydnym, choć wcale nie ze względu na ostrość „tych” scen. Są one wyjątkowo łagodne i odegrane „po bożemu” – bohaterowie znają tylko kilka pozycji, żadnej ekstrawagancji i eksperymentów. Wulgarność wynika z ignorowania faktu kobiecej emancypacji i negowania prawa kobiet do podmiotowości i niezależności, z sprowadzania do roli przedmiotu, całkowicie podporządkowanemu męskiej woli i spojrzeniu. Bezwstyd bierze się natomiast z całkowitego nieliczenia się z inteligencją widzów, którym podaje się historię żałośnie nieskładną, nieprawdopodobną na poziomie psychologicznym i logicznym, opowiedzianą w sposób niechlujny. „365 dni” to produkt gorszący i zaprogramowany na zysk – pełno jest w nim product placementu i bezczelnie został od razu rozpisany z myślą o kontynuacji. Aż dziwne, że twórcy nie skorzystali z patentu autorów „Planety singli 2” i nie zakończyli filmu zwiastunem „dwójki”.
Ocena: 2/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (1)
Ciekaw jestem jakie wyniki finansowe miał ten film, muszę poczytać. Jeśli wysokie – nie ma dla nas nadziei. Przezornie się nie wybiorę