Recenzja – „Polot”: Niskie loty

Filmów o przyjaźni, marzeniach i przedsiębiorczości nie ma w polskim kinie najnowszym zbyt wiele. Dlatego „Polot” Michała Wnuka jest na tle naszej kinematografii dziełem wyjątkowym. Jego wielką zaletą są również – z pewnością – młodzi aktorzy wcielający się w role pierwszoplanowe: Tomasz Włosok, Eryk Kulm i w roli głównej, znany z „Sali samobójców. Hejtera” Maciej Musiałowski. Szkoda, że to jedyne rzeczy, za które można „Polot” pochwalić.

Film rozpoczyna się naprawdę obiecująco. Trójka młodych bohaterów kończy technikum, otwierają się przed nimi nowe horyzonty. Są inteligentni, utalentowani, pełni pomysłów. Świat wydaje się stać przed nimi otworem. Jednemu jednak zawali się na głowę w momencie, gdy jego ojciec ginie w wypadku samolotowym. Całe dotychczasowe życie Karola wiązało się z lataniem, teraz będzie musiał uporać się z traumą oraz nietypowym spadkiem po ojcu – ideą fix zbudowania sterowca.

Mamy więc świat młodych ludzi, efektownie latające samoloty, szalone pomysły i dużo wiary w ich realizację. Czego chcieć więcej?! No może odrobiny scenariuszowego prawdopodobieństwa, narracyjnej płynności, naturalnie brzmiących dialogów, przekonujących relacji i wiarygodnych emocji. Tego niestety w „Polocie” nie znajdziemy. Są za to absurdalne rozwiązania fabularne, które mają tylko jeden cel – komplikować filmową akcję i podbijać dramaturgię, która jednak zamiast szybować ponad chmurami, rozbija się z trzaskiem o ziemię.

Żenujących rozwiązań fabularnych jest w filmie Wnuka, niestety, co niemiara, ale ograniczę się tylko do kilku przykładów. Co robią bohaterowie, którzy właśnie dowiadują się o tragicznej śmierci ojca i męża (a jeden z nich nawet widzi to na własne oczy)? Wybuchają szlochem? Nerwowo się załamują? Wpadają w szał? Nic z tych rzeczy. Stoją sobie spokojnie, patrząc na zdruzgotany wrak samolotu, w którym znajdują się zmasakrowane szczątki ich najbliższego i mówią do siebie nie bez ironii: „Tyle się żartowało z tego, że kiedyś spadnie, no i patrz, spadł”. Trzeba przyznać – bardzo wiarygodne emocjonalnie, a przy okazji – scenariopisarski majstersztyk.

Można byłoby powiedzieć, że to detal. Ale trudno powiedzieć tak o jednym z głównych wątków – czyli miłosnym. Karol i Justyna zapoznają się na weselu przyjaciela. Choć pokazana w filmie scena ich pierwszej rozmowy bynajmniej na to nie wskazuje, w kolejnej już ze sobą mieszkają. Co się wydarzyło między tymi dwoma zdarzeniami? Nie wiadomo. Także nie wiadomo, dlaczego ze sobą zerwali. Ich związek to kilka scen, w których albo uprawiają seks – na przykład w wielkim hangarze na batonie – albo jedzą, albo uznają, że powinni się rozstać. Nie ma niczego, co uzasadniałoby ich decyzje, a temperatura ich związku jest bliska zeru. By pokazać, jak źle napisany jest scenariusz, wystarczy wspomnieć o małym szczególe. Justyna przez cały film nosi apaszki i golfy, co od razu rzuca się w oczy i wydaje kluczowe. I takie się okazuje, tyle że… nie do końca. Bo faktycznie w pewnym momencie dowiadujemy się, że – uwaga spoiler (hehe) – dziewczynę kilka lat wcześniej napadł ktoś z nożem i zostawił na szyi wielką szramę. Tyle tylko, że ta informacja nie ma żadnego (ale to żadnego!) znaczenia dla przebiegu fabuły. Podobne przykłady można mnożyć…

Ale to nie jest najbardziej drażniący element filmu. Tym z pewnością jest dziwaczny masochizm bohaterów, którzy dziwnym trafem zawsze wybierają najbardziej karkołomne i konfliktogenne rozwiązanie sytuacji. Karol postanawia zrealizować wielki sen ojca i zbudować sterowiec (zresztą ani razu nie zostaje to przedstawione jako próba kontynuacji pasji ojca, a jedynie jako być może niezły pomysł na zarobek, co całkowicie pozbawia ten wątek emocjonalnego napięcia). W tym samym czasie toczy się dochodzenie w sprawie wypadku, w którym zginął także kursant. Stroną w sporze o winę za wypadek jest brat ofiary – bogaty Kanadyjczyk polskiego pochodzenia. Co robi młody bohater, by zdobyć pieniądze na rozkręcenie biznesu? Idzie do banku? Szuka po znajomych? Próbuje zarazić pomysłem inwestorów? Nie – proponuje spółkę Kanadyjczykowi, który dwie sceny wcześniej szantażował jego matkę. No z pewnością będzie to długa i owocna współpraca… Ale nawet czarny bohater twórcom się nie udał. Bo Kanadyjczyk grzeszy jedynie tym, że wcale nie zależy mu na rozwoju pomysłu, lecz – uwaga – na zarobku. Szokująca to cecha u przedsiębiorcy.

Ogromnym zaskoczeniem jest również to, że film oparty na scenariuszu z tak wielkim emocjonalnym potencjałem (młodzi, dynamiczni ludzie, śmierć, miłość, szalone idee, samoloty) nie wzbudza żadnych uczuć. Zupełnie nie jesteśmy w stanie sympatyzować z bohaterami – nie dlatego, że są niemili, po prostu w nich nie wierzymy, nie jesteśmy w stanie ich poznać i zrozumieć. Ich decyzje są irracjonalne – nie tyle nawet (choć również) na poziomie logiki postępowania, ale są po prostu bardzo źle przedstawione. W narracji są gigantyczne dziury – nie wiadomo, jaki jest upływ czasu między kolejnymi zdarzeniami. Następujące po sobie sceny nie układają się w spójne historie. Są dziwacznym, niekompletnym szkieletem opowieści, którą dopiero należałoby uzupełnić o relacje przyczynowo-skutkowe. W konsekwencji niektóre wątki się urywają, a ich waga dla całości nie jest znana. Inne otrzymują nagle – ni stąd i zowąd – niczym nieumotywowane rozwiązania.

Podsumowując opinię o filmie Wnuka, chciałoby się napisać, popisując wątpliwej jakości pisarską błyskotliwością, że zabrakło w nim – ekhm – polotu. Ale to nie będzie prawda. W nim zabrakło o wiele więcej: niemal wszystkiego, co ewentualny polot mógłby zwieńczyć. Zresztą tytułowy polot nijak się ma do filmu – ani bohaterowie go nie mają, ani nie jest cechą zajęć, których się imają, polotu brakuje również wszelkim decyzjom postaci.  Nie dziwi więc, że brakuje go również reżyserowi. Ale – to jego najmniejszy problem.

Ocena: 4/10    

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.