Recenzja – „Odkupienie”: W ciemności

„Odkupienie” to nie jest film bez wad. Z pewnością w końcówce mógł uniknąć kilku zbyt nachalnych symboli. Niektóre przedmioty narzucały swoje znaczenia zbyt bardzo, zagłuszając prostotę słów. Ale w ostatecznych rozrachunku nie ma to większego znaczenia.

Nie ma, bo ile by nie wrzucać chrześcijańskiej symboliki, wzniosłych pieśni i światła, to i tak one w ostatecznym rozrachunku znikają. Wciąga je czarna dziura. Bo ten film jest właśnie o zaglądaniu w czarną dziurę, od której nie ma ucieczki i która musi nas pożreć.

Cztery osoby, jeden stół i wspólna, traumatyczna przeszłość przez każdego z nich przeżywana inaczej. Choć wszyscy sporo mówią, nie ma tu miejsca na dialog. Każdy tak naprawdę rozmawia tu z sobą, wyłapuje z wypowiedzi innych tylko to, czego oczekuje. Przychodzą z gotowymi myślami i słowami, które wciskają innym, licząc, że je usłyszą. Tak będzie do samego końca. Nawet wtedy, gdy zabrzmią chóry anielskie i światło Pana na nich padnie, to nie każdy poczuje odkupienie. Bo ulga jednych stanie się ciężarem dla innych.

Twórcy nieśpiesznie wprowadzają widzów w relacje łączące bohaterów, nie od razu wyjaśniają motywacje i role. Odbywa się to w swoim tempie, precyzyjnie realizując plan skutecznej dramaturgii. Nie ma w tym emocjonalnego terroru, a raczej narzucona empatia do każdej ze stron, dzięki której możemy zrozumieć, poznać – dać szansę. Dzięki temu nawet w momentach najgłębszego zanurzenia w ciemności podchodzimy do rozmowy jak do rozgrywki podawanej nieco na zimno, z intelektualnym dystansem, zmuszającym nas do rozumienia, ale też – trzeba przyznać – współodczuwania. Ta równowaga staje się bronią przed przytłaczającą lawiną emocji.

W filmie pada wiele ważnych słów, rozmowa jest prowadzona niezwykle celnie i z psychologicznym wyczuciem. Ale wydaje się, że nie słowa są tu najważniejsze – bo i tak mają one wartość przede wszystkim dla wypowiadających, to im – w zamierzeniu – mają przynieść ulgę. Tu głównie mówi co innego – spojrzenia, zaciśnięte usta, tembr głosu, milczenie i spięta twarz. Być może dlatego najbardziej dramatyczna wydaje się rola Richarda, który mówi najmniej, ale najwięcej przeżywa pod nieprzeniknioną twarzą człowieka pogodzonego z tym, co go spotkało. On jeden nie ma szans na odkupienie, bo nie potrafi, bo czuje ciężar, bo każde wypowiedziane słowo i każda przeżywana emocja jest bólem innych. Bo ostateczne wyzwolenie nie może być jego udziałem.

Wieszając na ścianie wielki krzyż i umieszczając akcję filmu w przykościelnej salce, autorzy pytają: kto jest tu cierpiącym Chrystusem? Ostatecznie okazuje, że wszyscy jesteśmy Chrystusami. Nawet my – widzowie – współdzieląc te emocje, próbując je pojąć, postawić się po którejś ze stron. Bezskutecznie. Wystarczy rzut oka w tę ciemność, by zrozumieć, że największe nawet światło nie jest w stanie je rozproszyć.

Ocena: 8/10