Von trier powinien zapisać się na lekcje prowokowania i szokowania do Gaspara Noego. Duńczyk robi bowiem wszystko, by ludzie zniesmaczeni wychodzili z kina. W ten sposób karmi swoje niesamowicie rozbuchane ego, rozsadzające każdy kadr filmu. Lecz jego prowokacja okazuje się mizerna, asekurancka, uwikłana w postmodernistyczne gierki, które osłabiają przekaz i zamieniają film w pustą grę konwencji. U von Triera prowokacja wynika z intelektualnej spekulacji i wyrachowania, kiedy Gaspar Noe w „Climaxie” stawiał znacznie uczciwiej na atakowanie zmysłów i infekowanie naszej fizjologii.
„Dom, który zbudował Jack” jest pewnego rodzaju spowiedzią seryjnego mordercy, który, jak mówi, przytacza nam pięć zupełnie losowo wybranych „incydentów”, czyli historii jego morderstw. Tytułowy Jack nie jest pierwszym lepszym zabójcą, lecz wirtuozem zabijania, „Panem wyrafinowanym”, a przynajmniej tak o sobie mówi. Nie morduje dla chęci zaspokojenia swoich ohydnych pragnień, lecz z wyższych pobudek – dla sztuki! Wszystkie zabójstwa mają finalnie złożyć się na wielkie dzieło rangi gotyckiej katedry. Odpowiednikiem świątyni jest w tym przypadku tytułowy dom.
Jest w tym koncepcie ogromny potencjał. Bardzo chętnie zobaczyłbym film, w którym zabójca pieczołowicie przygotowuje każdą kolejną zbrodnię, eksponując za każdym razem nowy, świeży pomysł na odebranie życia i wykorzystanie zwłok. Niestety u von Triera nawet ten aspekt rozczarowuje. Z pięciu pokazanych morderstw tylko dwa faktycznie mogą zachwycić intelektualnym rozmachem, reszta sprawia wrażenie przypadkowych, kompletnie nieprzygotowanych, a więc w żadnym stopniu nie spełniających funkcji dzieła sztuki – nawet jeżeli przyjmiemy perwersyjną retorykę Jacka.
Zamiast opowiadać spójną historię, von Trier rozbija narrację na autonomiczne epizody, ale przede wszystkim wikła się w pseudofilozoficzne dysputy o moralności zbrodni i jej związku ze sztuką. Niestety oddaje głos mordercy, który przez cały czas trwania filmu komentuje swoje poczynania, gadając przy tym albo straszliwe banały, które już nikogo nie ruszają – typu nietzscheańskie bajania o brutalistycznych źródłach sztuki – albo kompletne głupoty, ośmieszające zarówno bohatera, jak i von Triera. Oczywiście Duńczyk przez cały czas przybiera maskę cynika i ironisty, by wykpić się z każdego wypowiedzianego przez jego bohatera słowa, każdego artystycznego gestu i tendencji do taniego szokowania. Chyba właśnie ta nieustanna ironia denerwuje najbardziej, bo zamienia całość w kompletnie nieistotną grę o sumie zerowej. Przestają mieć znaczenie nie tylko bzdury wypowiadane przez bohatera, ale cały filmowy projekt, który jedyne co ma do zaoferowania, to nieskuteczna prowokacja.
Nieskuteczna dlatego, że „Dom, który zbudował Jack” jest zadziwiająco konwencjonalnym filmem, garściami czerpiącym z kina gatunków i popkultury. Że von Trier będzie komentował zasady konwencji, było wiadomo od początku, bo film wchodzi w skład już całej serii tytułów podpisanych przez Duńczyka, które stawiają sobie właśnie taki cel. Po horrorze w „Antychryście”, kinie katastroficznym w „Melancholii”, filmie pornograficznym w „Nimfomance” przyszedł czas na thriller o seryjnym mordercy. Nie ma w nim niczego, czego nie widziałby wielokrotnie miłośnik kina klasy B – sadyzm, bezwzględność, krew, przemoc. Zabijanie małych dzieci i robienie z nich przerażających kukiełek może wywołać zniesmaczenie, ale kto chciał, to nie takie rzeczy już w kinie widział. Problemem von Triera jest chyba właśnie to, że nie znalazł formy, która dodałaby pokazywanym wydarzeniom dodatkowego ciężaru. Ostatecznie bowiem wszystko okazuje się miałkie i bez znaczenia, a jedyne, co pozostaje po całym tym zamieszaniu z mordowaniem, to blednący cień refleksji nad funkcjonowaniem przemocy i morderców w popkulturze. Każda kolejna zbrodnia jest tak naprawdę meta-zbrodnią, komentującą gatunkowe klisze.
Von Trier najwyraźniej utożsamia się ze swoim psychopatycznym bohaterem, a przynajmniej łączy go z nim równie ogromna mania wielkości. Od samego początku czuć, że film jest obliczone na arcydzieło – skrzące się cytatami, filozoficznymi refleksjami, progresywnymi, kontrowersyjnymi tezami, śmiałością, ale również nieustanną ironią, która staje się dla von Triera wygodnym alibi. Przez cały czas trwania seansu można mieć wrażenie, że Duńczyk, niczym stary trickster, zwyczajnie śmieje się widzom w twarz, zarówno gdy zasłaniają oczy na dosłownie pokazywaną przemoc, czują odrazę do bohatera, ale nawet wtedy, gdy demaskują jego tanie chwyty. To on dzierży tu władzę absolutną, której nie waha się użyć. Jedyną obroną przed stosowaną przez niego kinematograficzną przemocą jest wzruszenie ramion pełne obojętności.
Komentarze (0)