Premiera tygodnia – „Julieta”: Odwrócone spojrzenia

Intensywne kolory i niemniej wyraziste uczucia towarzyszą kobietom w najnowszym filmie Pedro Almodovara. Hiszpański twórca przestał stroić się w piórka ekstrawaganckiego młodzieniaszka, jak było w skądinąd całkiem udanych „Przelotnych kochankach”, i powrócił do znanych motywów, bohaterów i emocji, nasycając je atmosferą nostalgii. Almodovar starzeje się, co w tym przypadku wcale nie wpłynęło negatywnie na jego dzieło. Jeszcze raz odnalazł bliskie do niedawna uczucia i problemy, gnębiące przed laty jego bohaterów, i udowodnił w czym jest najlepszy: konstruowaniu angażujących emocjonalnie opowieści, wyciągniętych wprost z taniego melodramatu, które umiejętnie przełamuje ironią i świadomie wykorzystywanym kiczem.

Hiszpan wykorzystuje wręcz telenowelowe chwyty, by wskazać na wielką rozpacz, miłość i samotność swoich bohaterów. Ta tonowana ironiczność zostaje jednak przełamana niesamowitym smutkiem oraz tajemnicą, która wyziera z fabuły. Serwowane przez Hiszpana emocje nie są w żadnej mierze puste – to nie jest postmodernistyczna zabawa kinem gatunkowym. Da się odczuć, że twórca rzeczywiście ma coś ważnego do powiedzenia. Co wcale nie było takie oczywiste w przypadku ostatnich projektów Almodovara. Nie zabawia nas frapującą historią, feerią barw czy żonglerką autocytatami, lecz wciąga w uczuciowy wir zagubionych bohaterów, z którymi łatwo można się utożsamić, bo ich uczucia wydają się uniwersalne.

Almodovar nawiązuje do najważniejszych filmów w swoim dorobku, szczególnie blisko „Juliecie” do „Wszystko o mojej matce”. Opowiadana historia wydaje się rewersem tej sprzed niemal piętnastu lat. Tym razem Hiszpan przyjął perspektywę zrozpaczonej matki, która od lat czeka na sygnał od córki. Ta zmiana perspektywy wydaje się znacząca. Almodovar nie jest już młodym buntownikiem, lecz dojrzałym mężczyzną, utożsamiającym się z tęskniącym rodzicem. „Julietę” można interpretować jako wspominki starego mistrza, który powraca do znanych motywów, bohaterów i emocji oraz przeżywa je z perspektywy kogoś bardziej doświadczonego. Dopełnia uczuciowy krajobraz, który do tej pory był fragmentaryczny.

To nie oznacza, że Hiszpan odwrócił się od współczesności i całkowicie pogrążył w przeszłości, wracając (również fabularnie) do czasów młodości, czyli rozkwitu hiszpańskiej „movidy”, której co prawda nie widać na ekranie, ale daje o sobie znać obyczajowym rozprężeniem i charakterystycznym stylem życia. Jego opowieść o wielkiej samotności dojrzałej kobiety, żyjącej w wielkim mieści nadzieją na powrót od lat nieobecnej córki, jest przesycona melancholią współczesności, określaną w dużej mierze przez nieustanne przepływy – migracje, niepewność zatrudnienia, brak stabilizacji, przez które najbardziej cierpią porozbijane rodziny. Obecnie normą staje się mieszkanie w kilku miejscach na raz, nieprzywiązywanie wagi do zasiedlanej przestrzeni, a tym samym ludzi, z którymi się żyje. Julieta wydaje się wyrazicielką smutku wielu rodziców, którzy z tęsknotą czekają na powrót do domu swoich dzieci goniących za stabilizacją nierzadko po całym świecie.

Tytułowa bohaterka powraca (a Almodovar wraz z nią) do przeszłości, by zrekonstruować swoje tragiczne losy, pod wpływem informacji o córce, której nie widziała od wielu lat. Pisze pamiętnik, by lepiej zrozumieć swój błąd oraz niespodziewaną decyzję dziecka, które postanowiło porzucić matkę na zawsze. Jej historia rozpoczyna się od poznania mężczyzny, z którym zachodzi w ciążę. Ich burzliwe, ale raczej szczęśliwe życie zostaje boleśnie przerwane tragicznym wypadkiem. Jest on punktem zwrotnym jej całego życia, niosącym ze sobą o wiele większe konsekwencje, niż mogłoby się wydawać.

Jak pisałem, od zwrotów akcji, perypetii i losów bohaterów ważniejsze są same postacie i relacje między nimi, oparte na rodzinnych więzach, poddawanych nieustannym próbom. Można zżymać się na melodramatyczne tony i histeryczne gesty, lecz są one podawane z całkowitą premedytacją i świadomością przesady. Można mieć również wątpliwość, czy jawne operowanie kiczem we współczesnym kinie nadal powinno odbywać się w taki sposób, jak robi to Almodovar, czyli poprzez hiperbolizację, która drwi sama z siebie. Niemniej te znane z wcześniejszych filmów Hiszpana chwyty, nie mogące już nikogo zaskoczyć, ani szokować, w tym wypadku zostały podszyte szczególnego rodzaju smutkiem, który wyciąga bohaterów z ram opery mydlanej. Film wiele zawdzięcza aktorkom – przede wszystkim dwóm odtwórczyniom głównych ról Emmie Suarez i Adrianie Ugarte – które spowodowały, że nieco papierowe bohaterki zbliżyły się do życia, a ich tragedia rzeczywiście angażuje. Poza poruszającą emocjonalnością, Almodovar potrafił wciągnąć w opowiadaną historię również tajemnicą, znajdującą się w samym centrum fabuły. Śledzenie losów Juliety niesie ze sobą przyjemność kojarzoną raczej z rozwikływania zagadki kryminalnej, niż oglądaniem melodramatu.

Kolejnym dowodem na poważną zmianę, jaka zaszła we wrażliwości Almodovara jest pojawienie się niespotykanego do tej pory wątku religijnego, a raczej metafizycznego. Choć to film areligijny, a może nawet anty-religijny, to jednocześnie wydaje się być zanurzony we wschodnim mistycyzmie, gdzie wszechświatem rządzi karma, a każdego czeka taki los, na jaki zasłużył. To dość nieoczywista puenta u twórcy, który uparcie, z filmu na film, stawiał w centrum zainteresowania człowieka nowoczesnego, który wyzwolił się z okowów transcendencji i konserwatywnej obyczajowości.

„Julieta” jest dowodem na słuszność tezy Heraklita. Almodovar niby wchodzi do tej samej rzeki – powraca do znanych typów bohaterów, kolorów, emocji i historii – ale jako inny, dojrzalszy człowiek opowiada je z innych perspektyw. To chyba optymalna sytuacji, gdy autor pozostaje wierny swojej wrażliwości, ale nieustannie się rozwija i potrafi nasycać kolejne filmy nowymi obserwacjami i znaczeniami.