„Hiacynt” zaczyna się jak kino milicyjne, by płynnie przejść w kryminał zwieńczony melodramatem. Ale najciekawszy jest w aspektach, które niewiele mają wspólnego z kinem gatunkowym. Domalewski opowiada bowiem o cynizmie władzy, która pogrążona w zdegenerowanej degrengoladzie jeszcze nie wie, że chyli ku upadkowi.
Akcja „Hiacynt” miała na celu inwigilowanie społeczności homoseksualistów w PRLu lat 80. „Różowe” teczki zakładano głównie po to, by tworzyć haki, którymi łatwo można było manipulować w rzeczywistości, gdy nieheteronormatywną orientację trzeba było pieczołowicie ukrywać. To być może najlepszy przykład niemoralności poprzedniego systemu, który panował nad społeczeństwem za pomocą psychologicznej przemocy. Domalewski opowiada o tym tworząc metaforę, która jednak ma swój ciężar utrzymujący fabułę blisko rzeczywistości. Tworzy kryminalną intrygę, w której do pewnego stopnia to ścigający okazują się ściganymi.
Może imponować, w jak zgrabny sposób filmowa fabuła meandruje, wije się, by odmalować hipokryzję władzy, która uwierzyła, że jest wszechwładna. Rozwiązanie akcji jest bardzo eleganckie, choć trzeba bardzo czujcie śledzić opowieść, by żaden szczegół nie uciekł. W tym zadufaniu władzy i sposobie traktowaniu homoseksualistów trudno nie zauważyć komentarza do sytuacji obecnej, gdzie ponownie najłatwiej piętnować tych, których wrażliwość nie pozwala się efektywnie bronić. Na szczęście paralele do współczesności są niezwykle subtelne i w żadnym momencie nie są wyrażone wprost. A nie odnoszą się one tylko do sytuacji społeczności LGBT, nie trudno odnieść wrażenia, że to opowieść uniwersalna, przestroga dla tych, którzy uwierzyli, że zawsze będą u władzy.
O ile więc obraz władzy został odmalowany w sposób intrygujący, to film znacznie słabiej wypada jako dzieło gatunkowe. Wspominałem, że korzysta z wielu konwencji, ale żadnej nie stosuje konsekwentnie. Albo inaczej – wszystkie są stosowane tak dosłownie, że są niezwykle przewidywalne. Gatunki są tu wykorzystane raczej jako symbole, które pomagają twórcom budować fabułę. Kryminał materializuje się na ekranie przez tablicę, na której bohater rozrysowuje zależności między ofiarami i podejrzanymi – jednak żadnego dochodzenia czy śledztwa za bardzo nie ma, sprawa bowiem rozwiązuje się niemal sama. Melodramat natomiast, szczególnie w przypadku wątku gejowskiego, musi – jak nakazuje najbardziej wyświechtana w tych wypadkach konwencja – opierać się na odkryciu przez bohatera ukrywanej do tej pory tożsamości seksualnej. Na dodatek na chwile przed stanięciem na ślubnym kobiercu z ukochaną.
Najgorzej wypada wątek owej przemiany, która przemianą de facto żadną nie jest, bo już od pierwszej sceny da się zauważyć, że główny bohater – Robert – grany przez Tomasza Ziętka nie pasuje na bezwzględnego gliniarza. Potem jest jeszcze bardziej konwencjonalnie. Co miało być ważnym zwrotem akcji, okazuje się czytelne zarówno na poziomie emocjonalnej gry Ziętka, jak i konwencjonalnych rozwiązań scenariuszowych. To dość rozczarowujące, gdy widzowie wcześniej zdają sobie sprawę z seksualnych upodobań bohatera, niż on sam.
Wydaje się, że „Hiacynt” znacznie lepiej sprawdziłby się jako serial. Wtedy można byłoby poprowadzić znacznie bardziej przekonujący wątek kryminalny, więcej czasu poświęcić na szkicowo zarysowany tu wątek miłosny, a i głębiej wejść w bagno upadającej totalitarnej władzy. Ale wtedy wyszedłby pewnie kolejny sezon „Rojsta”, do którego „Hiacynt” podobny jest również wizualnie – głównie przez zgniłozielonkawą kolorystykę, która z jakichś przyczyn przylepiła się do filmów o latach 80. A tak otrzymaliśmy kino z ambicjami, lecz ostatecznie, niestety, nie w pełni niespełnione.
Komentarze (0)