Recenzja – „Nomadland”: Melancholia prekarności

W „Nomadland” Chloe Zhao dzieje się w sumie niewiele. Bohaterka, Fern – w tej roli znakomita Frances McDormand – jeździ swoim vanem po Stanach, zaciągając się do kolejnych sezonowych prac. W międzyczasie spotyka nowych ludzi, rozmawia, trochę zwiedza. Mimo to film jest nasycony w stopniu nieprawdopodobnych emocjami wręcz skrajnymi – od rozpaczy, beznadziei i samotności, po błogość, spełnienie i szczęście. Na dodatek udało się transmitować te osobiste uczucia bohaterki na szerszy kontekst – rozpacz i nadzieję całego amerykańskiego społeczeństwa.

Zhao zadbała, by historia Fern był opowiedziana ze szczególna dbałością o delikatność, czułość i empatię. Wszelkie gwałtowne emocje skrywają się w sercach bohaterów, szczelnie zamaskowane kilkoma kroplami łez, pustką spojrzenia, łagodnym uśmiechem, beztroskim spacerem. Zhao woli wyciszać, kontemplować, przyglądać się twarzom i rozmowom – to w nich jest wszystko, co ważne w tej opowieści – poczucie bezsilności, dojmująca samotność, ale również wolność i niezależność. Niekiedy, dzięki zdjęciom Joshuy Jamesa Richardsa, styl opowiadania zbliża się do maniery dokumentalnej – gdy reżyserka przysłuchuje się historiom bohaterów, gdy podgląda swoją główną postać w codziennej pracy. Dzięki temu film nabrał autentyczności, tak ważnej dla tej opowieści – opartej przecież na reportażu Jessiki Bruder.

Łagodnie, cicho i powoli Zhao opowiada o doli przeklętej – ludziach wyrzuconych na margines życia społecznego, znajdujących się po drugiej stronie american dream, zmuszonych do tułaczki po całym kraju w poszukiwaniu odrobiny stałości i nadziei. Jedną z tych współczesnych nomadek jest Fern – niemłoda już kobieta, zmuszona do porzucenia swojego dotychczasowego życia i udania się na tułaczkę swoim niewielkim vanem, który od teraz służyć jej będzie nie tylko jako środek transportu, ale również sypialnię, kuchnię, a nawet łazienkę.

Zaczęło się niewinnie. Zakład pracy, w którym pracowała od lat, zbankrutował, co spowodowało wyludnienie miasteczka, gdzie znajdowała się upadła fabryka gipsu – miasteczko opustoszało do tego stopnia, że przestało istnieć, wraz z pracowniczymi szeregowcami, w których mieszkała Fern. Niedawno owdowiała, bez dachu nad głową i widoków na godną emeryturę, zdecydowała się na wyruszenie w drogę, w poszukiwaniu dorywczej, sezonowej pracy. Zaczyna w gorącym, przedświątecznym sezonie w Amazonie, potem zatrudnia się w parku narodowym, przy kopaniu buraków, w restauracji czy w przydrożnym sklepie. Szuka kampingów, podobnych sobie nomadów, którzy tworzą wspierającą się rodzinę – współczesną komunę, ale tym razem bez żadnych fundamentalnych założeń ideologicznych.

Nietrudno zobaczyć w tej historii komentarza do stanu współczesnego amerykańskiego społeczeństwa, dyscyplinowanego i określanego przez agresywny kapitalizm. Bohaterowie filmu to nie żadni wagabundowie, młode lekkoduchy, szukający przygody i naskórkowej wolności. To osoby starsze, niekiedy w wieku wręcz podeszłym – 70-, 80-latkowie. Osoby, które sumiennie przepracowały całe życie, a i tak w oczach systemu nie zasłużyły na godną emeryturę. Krytyka neoliberalizmu i braku sprawnie działającej opieki społecznej, dbającej o najmniej uprzywilejowanych wylewa się tu z każdego kadru. Głównie dostaje się tak zwanej prekaryzacji pracy, która odbiera pewność zatrudnienia, stawiając na krótkotrwałe umowy, wymusza ciągłą mobilność i oferuje zajęcia poniżej naszych kwalifikacji. Życie Fern można interpretować jako skrajny przykład tego, co dotyka na współczesnym rynku pracy niemal nas wszystkich.

Krytyka ta jest jednak przeprowadzana zupełnie nienachalnie, jakby po prostu wynikała z podawanych faktów. Bo to nie tylko opowieść o beznadziei, ale również o niezależności – od presji kapitału, banków, pracodawców, kredytów. Mała wspólnota na pustyni, do której trafia Fern, skupia się wokół mężczyzny przypominającego – jak mówią bohaterowie – Świętego Mikołaja, choć mi bardziej przypominał Karola Marksa. Mówi o wyzysku, współczesnej niewoli i wzywa – choć w sposób całkowicie pozbawiony agresji – do wyzwolenia się z logiki rynku, by żyć po swojemu poza systemem. I właśnie tak chce żyć również Fern – jej podróż to nie tylko konieczność, a także wybór.

Smutek i radość stanowią tu więc jedno, jak podczas melancholii samotnego spaceru przy zachodzącym słońcu, gdy wszystko zanurza się w półcieniu, zbliża się niepokój zmroku, ale serca wciąż przepełnia zachwyt pięknem „złotej godziny”. W tym właśnie momencie dnia rozgrywa się wiele scen – nieprzypadkowo. Właśnie ten eteryczny nastrój melancholii przenika cały film i chyba najlepiej opisuje stan ducha bohaterki. Równie wielkie znaczenie ma w filmie przyroda – ogromne kaniony, rozległe równiny, monumentalne góry, pustynie, rzeki i lasy. Życie w trasie to życie zgodne z cyklem pór roku – latem pracuje się w branży turystycznej, na jesień przy wykopkach, zimą przy pakowaniu paczek z prezentami. Dlatego tak ważna staje się w filmie natura, będąca dla bohaterów domem na równi z kamperami. To właśnie czułe ujęcia drzew, kanionów i ptaków opowiadają o namiastce szczęścia, spełnienia i wolności doświadczanych przez współczesnych nomadów. Wyzwolenie spod jarzma kapitalizmu kieruje ku światu przednowoczesnemu, światu rządzonemu rytmem przyrody.

„Nomadland” to film czuły – wsłuchany w bohaterów, w ich opowieści, pragnienia, lęki. Z empatią śledzący ich drogę życiową, wspierający w walce z nieprzyjazną rzeczywistością społeczną, towarzyszący w podróży. To film eteryczny – zwiewny, delikatny i zmysłowy, choć o sile potężnego uderzenia – w niesprawiedliwość, rządzących, nieczułych na los nieuprzywilejowanych. To film silnej, mądrej kobiety, która potrafi z czułością słuchać i z całą mocą walczyć o swoich bohaterów.

Ocena: 8/10