Recenzja – „Najlepsze polskie 30’”: Lęki przeplecione marzeniami

Polskie kino ma się coraz lepiej – to już coraz powszechniej znany fakt, z którym mało kto chce dyskutować. Równie oczywiste jest to, że jego siła ma źródła w debiutantach, wnoszących do naszej kinematografii nowe pomysły i świeże spojrzenie na rzeczywistość. Jeśli ktoś chce dogłębnie poznać rodzime kino i sprawdzić, gdzie bije jego młodzieńcze serce, to nie może ograniczać się jedynie do oglądania pełnometrażowych produkcji – musi orientować się również w tym, co dzieje się kinie krótkometrażowym. Bo to właśnie tam kiełkują talenty. Jednak to przywilej niewielu, bo przysługuje on jedynie tym, którzy bywają na festiwalach, gdzie pokazuje się tego typu filmy. Nie trafiają one do regularnej dystrybucji – a szkoda, co potwierdził zestaw pioniersko wprowadzony do kin przez M2 Films.

Składają się na niego filmy arbitralnie nazwane przez selekcjonerów „najlepszymi” – czy faktycznie tak jest, można dyskutować, choć wybierający mają mocne argumenty. „Najpiękniejsze fajerwerki ever” Aleksandry Terpińskiej zostały bowiem docenione na zeszłorocznym festiwalu w Cannes i były bez wątpienia najpopularniejszą polską krótką fabułą minionego roku, „60 kilo niczego” wyreżyserował nie kto inny jak Piotr Domalewski, czyli laureat Złotych Lwów za pełnometrażowy debiut „Cicha noc”, a „Amerykański sen” Marka Skrzecza został faworytem publiczności Warszawskiego Festiwalu Filmowego.

Najpiękniejsze fajerwerki ever, reż. Aleksandra Terpińska

Ironia kończy się tam, gdzie pojawia się siła – o tym opowiada Terpińska w niezwykle mocnym i aktualnym filmie, znakomicie igrającym z gatunkami kina politycznego i science-fiction. Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, podczas rozruchów w Warszawie, coraz brutalniej tłumionych przez władzę. Protesty zgromadzonych na głównym placu obywateli z jakichś przyczyn nasilają się – można domniemywać, że są reakcją na niepopularne działania rządu, ograniczające swobody obywatelskie. Nietrudno o skojarzenia z ukraińskim Majdanem.

Terpińskiej nie interesuje jednak polityczna strona opowiadanej historii, koncentruje się bowiem na zagubionych w coraz groźniejszej rzeczywistości bohaterach, których dotychczasowe życie w jedną chwilę zostaje brutalnie skradzione. Reżyserka dołożyła starań, by w jak największym stopniu można byłoby się z nimi zidentyfikować – Ju jest obojętną na ideologiczne spory początkującą lekarką, której najbardziej zależy na zagranicznym stypendium, Anna jest dla odmiany zaangażowaną idealistką, a Piotr najchętniej pograłby jeszcze trochę w grę wideo. Trójka przyjaciół jest przede wszystkim bliźniaczo podobna do istniejących w rzeczywistości rówieśników – czyli tych wszystkich, którzy po prostu chcą się bawić, kochać, jeść w modnych knajpach, tańczyć do upadłego i płynąć na powierzchni życia.

Tak skonstruowane postacie Terpińska wykorzystuje, by zadać widzom proste, lecz niezwykle celne pytanie: co byście zrobili, gdyby ktoś zmusił Was do podjęcia dramatycznej decyzji: jesteś z nami czy przeciwko nam? A każda z odpowiedzi niosłaby zagładę twojemu światu i wyznawanym wartościom.

Punktem wyjścia dla młodej reżyserki było coraz bardziej dzielące się polskie społeczeństwo. Poszła jedynie maluteńki krok dalej: oburzonych wyprowadziła na ulice i przeciwstawiła im rządowe siły. Nie ma w tym wiele z fikcji. Takie starcia mają już przecież miejsce. Póki co ich skala jest mniejsza, ale podobnych protestów przybywa – trudno powiedzieć, kiedy zaczną eskalować, ale wydaje się to jedynie kwestią czasu. Trudno więc nie docenić Terpińskiej za socjologiczny realizm w kreowaniu swojej futurologicznej wizji. Doskonale wyczuwa społeczne nastroje, które potrafi w przekonujący sposób przełożyć na fabularny konstrukt.

Swojej wizji nie snuje przy tym po to, by piętnować moralnie pogubionych młodych, którzy wolą wciągać „kreski” i bawić się w klubie, niż ruszyć na barykady w imię różnorako rozumianej wolności. Wcale nie mówi, że powaga i zaangażowanie jest lepsze od zwykłej balangi. Wręcz przeciwnie – najwidoczniej sama identyfikuje się ze swoimi bohaterami, czując podobne zagubienie. Różni ją od nich jedynie to, że jednocześnie czuje lęk przed zjawiskami, o których na co dzień zwyczajnie nie myślimy. Pokazuje, jak mało nas dzieli od katastrofy, a posiadane przez nas wygody i dobra w jedną chwilę mogą nam zostać zabrane. W losach trójki jej bohaterów słychać jakieś dalekie echo historii przedwojennego pokolenia, które żyło w lata 30. XX równie beztrosko, jak my dziś. Jego reprezentaci również nie wierzyli, że sprawy mogą obrać aż tak ponury obrót.

„Najpiękniejsze fajerwerki ever” są nie tylko niezwykle mądrym, dającym do myślenia i niepokojącym filmem, ale również dziełem, które w inteligentny sposób potrafi wykorzystać do własnych celów gatunkowe konwencje. Terpińska potrafi w przekonujący sposób budować filmowe światy, kreślić wyrazistą kreską charakterystyki bohaterów i opowiadać przejmujące historie, obok których nie da się przejść obojętnie. Tu jest przyszłość polskiego kina!

Ocena: 8/10

60 kilo niczego, reż. Piotr Domalewski

Niewinny człowiek, działający w jak najlepszej wierze, wpada w matnię, z której żadna z dróg wyjścia nie wydaje się dobra. Już to widzieliśmy w kinie nie jeden raz. Ale co z tego. „60 kilo niczego” działa niczym zaciskająca się od pierwszych minut na szyi pętla – i trzyma mocno aż do finału. A zaczyna się banalnie – jak zazwyczaj w takich przypadkach. Krzysztof zaczyna swoją nową pracę jako kierownik budowy autostrady. Pechowo pierwszego dnia dochodzi do wypadku – osunęła się ściana, z której spadł robotnik. Mężczyzna, zaznajomiony z zasadami BHP, odruchowo sięga po telefon i dzwoni na pogotowie. Jeszcze nie wie, że z takimi sprawami należy zgłaszać się w pierwszej kolejności do dyrektora. Ten nie bez powodu chce mieć nad wszystkim kontrolę. Okazuje się bowiem, że przy robotach zatrudniono nielegalnie wielu Ukraińców. Gdyby dowiedziała się o tym policja, roboty musiałyby zostać przerwane, kierownictwo ukarane, a pracownicy zwolnieni – jednym słowem: nikomu się to nie opłaca.

Domalewski w tej krótkiej i niezwykle prostej fabule potrafił zmieścić wyjątkowo aktualny temat – co podparł wyjawioną na koniec statystyką – nielegalnego zatrudniania pracowników ze Wschodu, których, jak się szacuje, przebywa w Polsce około miliona, oraz trzymającą w napięciu historię dramatu sumienia. Wepchnął swojego prawego bohatera w sytuację bez wyjścia niczym w bagno, które zasysa przy każdej próbie oswobodzenia. Film opiera się na precyzyjnym, emocjonalnie i intelektualnie angażującym scenariuszu oraz psychologicznej wiarygodności, którą obdarzył swoją postać odtwórca głównej roli – Grzegorz Damięcki.

Ocena: 7/10

Amerykański sen, reż. Marek Skrzecz

Mało powstaje w Polsce filmów o prowincji, dlatego warto mieć na oku każdy z nich – tak jak dokument Skrzecza. Jego wymowa nieco rymuje się z fabułą „Gotowi na wszystko. Exterminator” – w obu dziełach oglądamy ten sam wycinek naszego kraju: małe miasteczka, w których króluje beznadzieja, uśmierzana kiczowatą popkulturą. W komedii Michała Rogalskiego największą odtrutką na powszechną szarzyznę była muzyka, u Skrzecza jest nią – zupełnie niespodziewanie – wrestling. Jego bohater – Szymon – ma wielkie marzenie: chce zostać zapaśnikiem i w kolorowym stroju okładać się na ringu z innymi wrestlerami. W tym celu zbiera pieniądze i jedzie na kurs, który w kilka dni zamienia go w niemal profesjonalnego zawodnika. Iście amerykańska kariera!

Skrzecz dość stereotypowo, choć pewnie celnie, odmalowuje polską prowincję – jedyną rozrywką młodych jest picie piwa i służenie do mszy, w miasteczku nie ma pracy, ani większych perspektyw, a jedyne czego jest w bród, to marzenia. Ale ten socjologiczny opis miał być tylko tłem do przedstawienia historii chłopaka, który śni swój wielki i nietypowy sen. I choć wiem, że Szymon jest postacią autentyczną i nie trudno mi uwierzyć w to, że mogli na nim zrobić wrażenie przebierańcy, udający przed publicznością spektakularne pojedynki, to w żaden sposób nie jestem w stanie zaufać opowiadanej mi historii. Winna temu jest struktura dokumentu, która pokazuje powolne rodzenie się w chłopaku pasji. Wpierw zostaje odmalowany mentalny pejzaż miasteczka, doświadczamy codzienności bohatera, by za moment skierować historię w zupełnie innym kierunku. Trudno nie odnieść wrażenia, że Szymon nie jest przypadkową postacią, a tym czym zainteresował twórcę najbardziej była jego wyjątkowa fiksacja – a nie on sam, czy rzeczywistość, w której mieszka. Nie byłoby tej opowieści, gdyby chłopak nie ubrał się w końcu w ten śmieszny różowy dres i nie powalił na ringu kilku osiłków. Tak naprawdę punktem wyjścia dla tej historii jest realizowany sen, a nie, jak próbują nas przekonać twórcy, beznadzieja prowincji. Dlatego wolałbym, żeby film rozpoczął się w miejscu, w którym się kończy – czyli w momencie wkroczenia przez bohatera na ścieżkę realizacji marzeń. Być może wtedy dowiedzielibyśmy się o nim czegoś ciekawszego, niż tego, że potrafi snuć ponadprzeciętne plany i ma wystarczająco zapału, by je wbrew okolicznościom wcielać w życie.

Ocena: 6/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.