Festiwal Polskich Filmów Fabularnych #4 – W kniejach i w rodzinie

Czwarty dzień festiwalu przyniósł dzieła podpisane przez uznanego twórcę, niedawnego zdobywcę Złotych Lwów i absolutnego debiutanta. Nauczeni  tegoroczną edycją, nie mogliśmy w ciemno zakładać, że to doświadczenie będzie górować nad młodością. No właśnie – bo było całkowicie odwrotnie. Bowiem to „Cicha noc” Piotra Domalewskiego okazała się filmem najciekawszym, a przy tym najdojrzalszym z obejrzanej trójki. Choć wiele zarzucić nie można również Łukaszowi Palkowskiemu i jego „Najlepszemu”. Problem z dotrzymaniem tempa młodym miał natomiast Robert Gliński, który zaprezentował nietrafione „Czuwaj”.

Czuwaj, reż. Robert Gliński

U Glińskiego wszystko po staremu. Historie znane z poprzednich filmów ubrał w nieco inną filmową formę. Tym razem skupił się na grupie harcerzy podczas obozu wakacyjnego i posiłkował się zasadami kryminału. Punkt wyjścia wydaje się więc interesujący. Jest grupa młodych ludzi siedzących w samotności gdzieś w środku lasu, a do tego pojawia się obowiązkowy dla gatunku trup. Kto więc zabił? Gliński zgodnie z zasadami konwencji zadaje to pytanie, ale w ogóle nie jest zainteresowany odpowiedzią, bo bardziej koncentruje się na tym, co dzieje się między bohaterami. Nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie fakt, że zarysowane relacje są do bólu oczywiste, a przez to dalekie od realizmu – zwyczajnie nieprawdopodobne i na siłę nadmiernie wyraziste. Do grupy harcerzy dołącza bowiem grupa chłopaków z „bidula”, nazywana przez resztę po prostu „dresami”. Trudno bardziej stereotypowo przedstawić reprezentantów tej grupy społecznej – są wyrośnięci ponad wiek, nie grzeszą inteligencją, co starają rekompensować nieumotywowaną agresją i skłonnością do alkoholu. Muszą być oczywiście również kibolami, skandującymi stadionowe przyśpiewki. Aha, no i koniecznie mają sympatyzować z narodowcami. Zostało to zasygnalizowane w szokująco głupiej scenie, w której wybierają na nazwę swojej drużyny nazwisko Hansa Franka.

W ogóle z tym kryminałem to niezła zmyłka, bo nie chodzi tu o żadną rozrywkę, lecz o moralizowanie – jak zwykle zresztą u Glińskiego. Cała przedstawiona wyżej sytuacja, w której przynajmniej na pozór szlachetni harcerze zostali skonfrontowani z agresywnymi „dresami”, jest testem z etyki. Tak, Gliński bez pardonu stawia bohaterów, ale również widzów, przed sprawdzianem. Czy pojawiający się we względnie homogenicznej grupie obcy zostaną wskazani jako winni? Zamiar Glińskiego jest oczywisty od samego początku, więc z miejsca można założyć, że najprostsze odpowiedzi nie będą tymi właściwymi. Ale prawda wcale nie jest znacznie bardziej skomplikowana – pomijam dosłowne rozwiązanie sprawy zabójstwa, bo jest absurdalne i kompletnie niewiarygodne, całkowicie pogrążające scenariusz wraz z jego autorem – a tym bardziej zaskakująca. Intrygujący punkt wyjścia został więc spłaszczony i zamieniony w czytankę z podręcznika do etyki – i to raczej przeznaczonego dla niższy klas, bo wymowa całości nie grzeszy wyrafinowaniem.

Do problemów wynikających już z samego pomysłu na film, należy dodać również te związane z realizacją. Młodzi aktorzy, jak to zazwyczaj w polskim kinie, nie porywają naturalnością, swobodą i autentycznością. Ale umówmy się, scenariusz, a w szczególności dialogi i przypisane postaciom charaktery nie pomogły nastoletnim aktorom. Bohaterowie w konsekwencji nie są w stanie wyrwać się ze sztampy i stereotypów. Gliński, podobnie zresztą jak pokazująca swój nowy film na festiwalu Katarzyna Rosłaniec, z uporem opowiada o młodzieży, ale wydaje się nie mieć o niej żadnego pojęcia – jest ona raczej fantazją na temat młodych ludzi, którzy zawsze zostają skonfrontowani z jakimś problemem moralnym. Jedyne, co mogę zapisać „Czuwaj” na plus, wraz z intrygującym punktem wyjścia, jest próba niuansowania postaci „dresów” – w końcu Gliński zauważył, że osoby o niższym statusie społecznym wcale nie muszą być źródłem wszelkiej patologii. Gdy można było prawie się już nabrać, że autor „Cześć, Tereska” nieco zmienił optykę na kwestie społeczne, okazało się, że „uwznioślił” te postacie w charakterystyczny dla siebie sposób – odwołując się do konserwatywno-inteligenckiego etosu.

Ocena: 4/10

Najlepszy, reż. Łukasz Palkowski

Łukasz Palkowski znowu to zrobił! Wygląda na to, że wymyślił genialną recepturę, która stała się gwarantem sukcesu. W jej skład wchodzi autentyczna, choć nieprawdopodobna historia rodem z hollywoodzkich podręczników do scenopisarstwa, wartka akcja, potoczysta narracja, częste zwroty akcji i spora szczypta humoru. Tak było w „Bogach” i podobnie jest w przypadku „Najlepszego”. Tym razem nie opowiada o powszechnie znanej postaci z polskiej historii, co nie znaczy, że mniej ciekawej. Jerzy Górski był narkomanem, który przeszedł długą terapię u boku Marka Kotańskiego, by spróbować swoich sił w sporcie. Osiągnął niebywały wynik, jak na kogoś, kto dopiero co wydobył się z dna narkotykowego piekła: wygrał najbardziej wymagające zawody świata, czyli Podwójnego Ironmana, organizowanego w Stanach Zjednoczonych. Nawet jeżeli zna się finisz tej historii, to ani na moment nie traci się przyjemności z jej śledzenia – no, może prócz pierwszych aktów, przedstawiających powolne pogrążanie się w śmiertelnym nałogu. Trudno zaangażować się emocjonalnie w dramat młodzieńca, jeżeli wiemy, że już niebawem uda mu się wydostać z paszczy lwa. Może razić nadmierna charakteryzacja, którą twórcy starali się podkreślić postępującą degenerację ciała narkomana. Zarówno twarz głównego bohatera przypominająca bardziej zombi niż człowieka, jak i śmieciowo-hippisowska scenografia narkomańskiej Legnicy trąci sztucznością i nadmierną stylizacją. Ale gdy przebrnie się przez ten okres w życiu młodego Jerzego, film odpłaca się porywającą, dynamiczną i fantastycznie poprowadzoną narracyjnie opowieścią o wytrwałości, determinacji, nadziei i harcie ducha.

Palkowski staje się mistrzem feel-good movies. Potrafi tak umiejętnie sterować emocjami widzów, by w odpowiednich momentach wzruszali się, niepokoili o bohaterów, kibicowali im i wybuchali gromkim śmiechem. To nie są realistyczne filmy – wszystkiego w nich jest za dużo: barwnych postaci, widowiskowych scen akcji, pięknych ludzi i poruszających wydarzeń. Mimo to autentycznie chwytają za serce i wciągają w świat późnego PRL-u, a także w psychikę bohaterów. Scenariusz już nie jest tak precyzyjny, jak w przypadku „Bogów”, ale dialogi nadal odpowiednio działają – poruszają i śmieszą – a bohaterowie, nawet ci najbardziej przerysowani, są w stanie przekonać do siebie widzów. Palkowski świetnie równoważy tony: potrafi zniesmaczyć, straszyć, wzruszyć, śmieszyć i podnosić na duchu – a tonacje zmieniać z minuty na minutę w taki sposób, by każda z nich wydawała się naturalna i na miejscu.

Nie można więc zabierać Palkowskiemu zasług, twierdząc, że tak niewiarygodna historia po prostu musi dobrze wypaść w kinie. Wcale tak nie jest, bo można byłoby ją zepsuć na tak wielu poziomach! Dzięki znakomitemu warsztatowi Palkowskiego ani przez moment nie czuć fałszu, jesteśmy w stanie uwierzyć w każdy zwrot akcji, kibicować i współczuć. Nie do końca trafionym pomysłem były jedynie wstawki rodem z horroru, w których Jerzy rozmawia ze swoim demonicznym odbiciem w lustrze, namawiającym do powrotu na drogę uzależnienia. Historia spokojnie mogłaby się bez nich obyć i nie straciłaby ani grama na wiarygodności i przejrzystości, a dodatkowo zyskałaby na większej spójności. Nie zważając na kilka pomniejszych wad, „Najlepszy” jest powtórką z „Bogów” – okazuje się, że dobrze przygotowany przepis potrafi się sprawdzić w każdych okolicznościach. Co z pewnością docenią w kinach widzowie.

Ocena: 7/10

Cicha noc, reż. Piotr Domalewski

Przed seansem „Cichej nocy” można było się obawiać, że młody autor zbyt mocno zapatrzony jest w twórczość Wojciecha Smarzowskiego. Liczne inspiracje są widoczne na pierwszy rzut oka, ale młodemu twórcy udało się wypracować własny styl. Film Domalewskiego to taki typowy Smarzowski, który zgubił gdzieś swoją naostrzoną siekierę, podobnie zresztą jak jeden z bohaterów „Cichej nocy”. Jest więc kameralny, rodzinny dramat, stopniowanie napięcia, powolne wychodzenie brudów spod pozoru normalności, których wydobywaniu towarzyszy spożywanie alkoholu. Jest też Arkadiusz Jakubik w jeden z ról, za kamerą stały współpracownik Smarzowskiego – Piotr Sobociński Jr i bardzo podobny sposób wykorzystywania muzyki. Te podobieństwa nie mają jednak w sobie niczego z prostego naśladownictwa czy plagiatu. Są wykorzystywane z autorską świadomością – niczym jasno zasygnalizowany cytat, który z miejsca ma naprowadzać widzów na całą grupę skojarzeń.

To niewiarygodne, że to właśnie debiutanci w ostatnich latach wyznaczają najwyższe standardy w polskiej kinematografii. To samo, co o Matuszyńskim, Smoczyńskiej czy Czekaju można powiedzieć o Domalewskim i jego „Cichej nocy”, która odznacza się ogromną dojrzałością i szokuje wręcz dyscypliną i precyzją scenariusza, ale również inscenizacją, sposobem prowadzenia aktorów czy formalnym minimalizmem. W pracy debiutującego autora nie widać najmniejszego efekciarstwa, nie sięga on po żadne łatwe chwyty, nie idzie na skróty – wręcz przeciwnie. „Cicha noc” przypomina „Sieranevadę” – jest równie niepozorna, szaro-bura, skupiona na niezwykle realistycznych dialogach, autentyczności gestów, zachowań i wiarygodności psychologicznej. Wszystko w tym filmie jest tak wiarygodne, że aż trudno w to uwierzyć!

Pisaniu scenariusza musiały towarzyszyć lata obserwacji – z pewnością głównie te sporządzane na co dzień, podczas rodzinnych świąt, imprez, wypadów do bliskich. Chyba każdy widz może odnaleźć w tym rodzinnym portrecie jakąś cząstkę siebie. Film rozpoczyna się od przyjazdu syna z Holandii na święta. Ma do przekazania rodzinie dwie wiadomości: że jego dziewczyna jest w ciąży i że chłopak ma zamiar na stałe zostać za granicą, gdzie planuje otworzyć własny biznes. Chce tylko wpaść na moment, by się przywitać i ustalić kilka istotnych kwestii. Jednak jego pojawienie się w domu zapoczątkowuje serię dyskusji, które poddadzą w wątpliwość siłę rodzinnych więzi.

Domalewski nie sięga po siekierę. Nie korzysta z gatunkowych tropów, nie ucieka w groteskę, dowcip czy dosadność. W zamian oferuje realizm i pulsujący pod pozorami prawdziwy dramat. Wszystko tu rozgrywa się na poziomie dialogów, prawie niezauważalnych gestów, półsłów i domysłów. Podczas seansu trudno przewidzieć, do czego zmierza ta historia, a tym bardziej jak się zakończy. Tym, co najbardziej intrygujące i każące z zapałem śledzić akcję, są powody napiętych relacji miedzy domownikami – szczególnie tych, łączących głównego bohatera z jego młodszym bratem, który niedawno wrócił z Holandii do Polski.

W pełni ceniąc świetny scenariusz i precyzyjną realizację mam kilka wątpliwości, co do konstrukcji głównego bohatera, a szczególnie do niekoniecznie przekonującego zakończenia. Zbyt blisko mu do drastyczności fundującej wrażliwość Smarzowskiego. Jest nazbyt apokaliptyczny i zbyt łatwo, wręcz mechanicznie podsumowuje całą opowiadaną historię. Trąci przez to sztucznością – zbyt wiele plag spada na bohatera, któremu nagle bliżej do biblijnego Hioba niż zwykłego chłopaka z prowincji, dla którego szczytem marzeń jest warsztat samochodowy w Holandii. Nie do końca jestem również w stanie uwierzyć w jego reakcję na to, co go spotkało i nagłe powściągnięcie emocji, których wcześniej raczej nie potrafił utrzymać na wodzy. Jak wspomniałem, finał bardzo zgrabnie spina całą historię w zamkniętą, kompletną całość, ale właśnie z tego względu traci na realizmie. Wydaje się, że takie domknięcie historii przyszło scenarzyście zbyt łatwo – w tej precyzyjnej strukturze czai się fałsz. Niemniej, umiarkowanie, precyzja, sposób prowadzenia aktorów, a także wiarygodność obyczajowa i psychologiczna każą widzieć w „Cichej nocy” dzieło ponadprzeciętne, a w Domalewskim niezwykle obiecujący talent!

Ocena: 7/10