Recenzja – „Benedetta”: Ciało i władza

Film Verhoevena jest o jednym z największych problemach chrześcijaństwa – o statusie ciała. Nie ma Chrześcijaństwa bez cielesności. Przecież Jezus to Bóg wcielony, Bóg, który za nasze grzechy cierpi właśnie cieleśnie, a następnie daje wiernym je do spożywania. Ciało też znakomicie nadaje się do pokuty, gdy za jego sprawą można cierpieć, żałując za grzechy. Ciało to również Maryja, która Jezusa urodziła, wykarmiła piersią, a następnie została – tak, tak, wraz z ciałem – wzięta do nieba.

Verhoeven wszystkie te elementy Chrześcijaństwa wypunktowuje. Dodaje jeszcze rozdział o mistyczkach, które, jak św. Teresa z Avili, dzięki bożej obecności doznawały przyjemności wręcz erotycznej, co znakomicie zostało oddane w sławnej rzeźbie Berniniego – 'Ekstaza św. Teresy’.

No i w tym wszystkim pojawia się Benedetta, XVII-wieczna zakonnica, która doświadcza wizji złączenia ze swoich zaślubionym mężem (według kościelnej terminologii zakonnice są zaślubione Jezusowi). Czy to dziwne, że jej sny i wizje łączą kiczowate przedstawienie Jezusa jako białego rycerza, ścinającego wężom głowy, z przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną, który pragnie złączyć się ze swoja oblubienicą? Verhoeven w oferowanym kiczu objawień komentuje naiwność chrześcijańskiej wyobraźni. Na poziomie kościelnej retoryki jest tu więc wszystko w porządku. Gorzej, jak kobieta faktycznie będzie czerpać z tej relacji przyjemność – bo ciało służy do cierpienia. Znakomitą ilustracją tego sposobu myślenia jest ukazany w filmie Jezus, który cieleśnie cierpi wisząc na krzyżu, ale jest pozbawiony penisa.

Ale problem ciała jest tu tylko wstępem. Dalej Verhoeven komplikuje sprawę za pomocą reprezentantów Kościoła, którzy uprawiają gierki wokół objawień Benedetty, by ugrać jak najwięcej dla siebie. Do tego jest jeszcze Bertolomea, nowicjatka, która ewidentnie czuje afekt do Benedetty.

Film dzieli się na dwie części. Na tę, kiedy spoglądamy na objawienia oczami samej Benedetty i wraz z nią oglądamy Jezusa wiszącego na krzyżu oraz część, gdy dystansujemy się od bohaterki, zastanawiając się nad prawdziwością jej wizji i dobrymi intencjami działań. Verhoeven celowo nas zwodzi, tak jak szatan Benedettę. Mąci w głowach, byśmy nie wiedzieli, co jest prawdą, co perfidnym kłamstwem, a co niewinnym urojeniem. Dodatkowo komplikuje sprawę, podrzucając temat miłości – czy seksualna rozkosz z koleżanką z klasztoru jest grzeszna? Czy to akt miłości, a może zdrada zaślubionego oblubieńca?

Na szczęście Verhoeven nie odpowiada na te pytania, choć z całą mocą je stawia, wcale nie osuwając się w żaden kampowy nunsploitation. Nie stara się trywializować, ani jednoznacznie potępiać hipokryzji Kościoła (wbrew pozorom to wcale nie jest tak bardzo antyklerykalny film – w finale trudno nie ująć się za linczowanym nuncjuszem), czy rzekomej grzeszności Benedetty. Z pewnością woli jednak trzymać się tego, co ludzkie – dlatego nie próbuje do tej rozgrywki włączać potencjalnego szatana, który być może maczał w całej sprawie swoje łapska. Interesuje go raczej ludzki wymiar tej historii – szczególnie kategoria władzy. Walczą o nią Benedetta z matką przełożoną, której wydaje się, że wie jak najlepiej rozegrać tę partię szachów. Za pomocą Benedetty swoją rozgrywkę prowadzi również miejscowy proboszcz. Nawet relacja miłości między Benedettą a Bartolomeą jest naznaczona dominacją i uległością, które fluktuują. W końcu walka o władzę rozgrywa się tu również na poziomie płci: mężczyźni zdają się dominować nad kobietami, ale te mają własne pomysły na tę wojnę.

Być może nieco rozczarowujące jest, że Verhoeven tak bardzo dystansuje się do snutej opowieści i woli prezentować, niż zabierać głos. Dlatego znacznie lepiej wypada pierwsza część filmu, gdy ustawia na szachownicy pionki, angażując nas w opowieść emocjonalnie. Następnie przechodzi do dość mechanicznej rozgrywki. Ten dystans sprawia, że nie wiemy, co na dobrą sprawę siedzi w duszy Benedetty – jaki status miały wcześniej oglądane obrazy i na ile jest przebiegła? Dzieje się tak, bo Verhoeven nie zadbał o zaopatrzenie swojej bohaterki w psychologiczną głębie, która na dobrą sprawę ogranicza się do wzdychania do pięknego Jezusa. Pod koniec nie chce się wierzyć, że Benedetta byłaby w stanie być aż tak sprytna, ale jednocześnie nic nie wskazuje na to, by była uczciwa.

Ocena: 6/10