Recenzja – „Miłość do kwadratu”: Kwadratura rom-coma

Gdy najlepszym elementem filmu jest Tomasz Karolak, to wiedz, że właśnie dotarłeś do dna polskich komedii romantycznych. To dno zwie się „Miłość do kwadratu” Filipa Zylbera, odpowiedzialnego za tak „wspaniałe” hity co „Jak poślubić milionera” czy „Serce nie sługa”, czyli najbardziej kuriozalne przykłady rodzimej odmiany rom-comów. „Miłość do kwadratu” to film, jak głosi tytuł, kwadratowy – niepotrafiący nawet rozwinąć swoich i tak nie najlepszych pomysłów.

Zupełnie pomijam w tym momencie cukierkowość i nierealność świata przedstawionego, w którym każda szara myszka może robić zawrotną karierę w modelingu za sprawą założenia brzydkiej peruki. Są pewne niepisane prawa polskiej komedii romantycznej, w których zdarzyć może się wszystko, a przede wszystkim każdy może odnieść sukces za sprawą pstryknięcia palcem. Jak się rzekło – tego krytykować nie zamierzam, bo tak to już w tych filmach po prostu jest i można się nad tym pastwić, ale gdzie indziej. Natomiast nad całą resztą wyżywać się można do woli!

Przede wszystkim – cały film opiera się na pewnej nie najgłębszej, ale jednak myśli. Myśli takiej, że pewna dziewczyna, nauczycielka, po godzinach wciela się w rolę supermodelki – ale tak, by nikt nie spostrzegł się, że to jednak i ta sama osoba. Jako kobieta o wysokiej kulturze osobistej, wartościach i nobliwym wychowaniu, zwyczajnie gardzi świeceniem, za przeproszeniem, tyłkiem na plakatach w całej Warszawie – pomijam pogardę i klasizm tego podejścia, które jest tylko jednym z licznych kuriozów tej produkcji. Zarabianymi w ten sposób pieniędzmi jednak nie gardzi, bo są jej potrzebne, oczywiście, w szlachetnym celu – by spłacić lichwiarski dług swojego nieroztropnego ojca.

No i ok – jest to jakiś punkt wyjścia, nawet nie najgłupszy. Otwiera fabułę na milion różnych możliwości z przebierankami w stylu komedii qui pro quo na czele. A jako, że jest to komedia romantyczna, to człowiekiem zwodzonym i nabieranym na grę dwiema tożsamościami musi być mężczyzna. No i ten mężczyzna się pojawia – przystojny goguś, który jest kreowany na playboya, uwodzącego wszystko, co się rusza. Jest to mężczyzna o uśmiechu i usposobieniu tak irytującym, że nie da się go oglądać bez zażenowania. I co najgorsze w żadnym momencie postać ta, wbrew zasadom rom-coma – nie przechodzi wewnętrznej przemiany – nie pomaga to w kibicowaniu jego postaci.

I cóż z tym wątłym fabularnym potencjałem robią twórcy? Otóż właśnie nic! Chłopak poznaje – oczywiście – i jedną, i drugą tożsamości dziewczyny, tyle że w żaden sposób nie wpływa to na fabułę – nie ma w tym ani żadnej dramaturgii, ani zwrotu akcji, ani nawet napięcia. A wystarczyłoby, że jedną by pokochał, a drugą znienawidził. A potem odwrotnie. A na końcu przypadkiem odkrył, że to dwie te same osoby. Piękna by z tego wyszła lekcja miłości – jej różnych oblicz.

Ale twórcy o żadnych lekcjach nie myślą, tylko o tym, by dobrnąć z fabułą jak najszybciej do końca. Nie martwią się żadnymi scenariuszowymi zasadami (jakiś zwrot akcji?), jakąś psychologiczną prawdopodobnością czy humorem. Tak, bo to komedia, w której nie ma żartów, a przynajmniej takich, po których kąciki ust podniosłyby się choćby o milimetr w górę. No może dzieje się tak raz – gdy w kadrze pojawia się Tomasz Karolak, autoironicznie podchodzący do swojego emploi.

Nie będzie dla nikogo już chyba niespodzianką, że dialogów nie da się słuchać, bo z daleka szeleszczą papierem i zalatują nieprzyjemną wonią żenady. Niejasne pozostają nawet relacje między bohaterami – główna bohaterka ma agenta, który prowadza ją po świecie modelingu, ale dlaczego to robi? Kim dla niej jest? Przyjacielem? Bratem? Kochankiem? Nie wiadomo. Całkowicie niejasne pozostają również motywacje bohaterów. Gdy ona i on spotykają się po raz pierwszy, dziewczyna rujnuje zdjęcia do drogiej reklamy i zrzuca wszystko na mężczyznę. Dlaczego? Nie wiadomo. I takich pytań bez odpowiedzi jest całe mnóstwo. Ale prawdopodobieństwem, relacjami przyczynowo-skutkowymi nikt się tu zupełnie nie przejmuje.

Nie ma co się dalej pastwić nad tym wyrobem filmopodobnym. To kino złe pod każdym względem – nieprzemyślane, niedopracowane, źle napisane, zagrane i zrealizowane. Bez grama inteligencji, szacunku dla widza i humoru. Pierwszorzędny gniot, którego jedyną zaletą jest to, że wyznacza poziom dna, od którego każdy może się z łatwością odepchnąć.

Ocena: 2/10