MFF Nowe Horyzonty #3 – Mistrz i pretendenci

Trzeci dzień festiwalu przyniósł jeden film wielkiego mistrza współczesnego kina i cztery pozycje mniej znanych twórców. Farhadi dowiódł swojej wielkości i przedstawił kolejny bardzo dobry film. Natomiast wśród mniej znanych twórców znalazły się filmy eksperymentujące. Artystyczne poszukiwania mają to do siebie, że nie zawsze prowadzą do spełnienia. Tak samo było i tym razem. Mistrz bez problemu poradził sobie z pretendentami.

Klient

Klient, reż. Asghar Farhadi

Farhadi to jeden z tych współczesnych twórców, na którego filmy można chodzić w ciemno – bo Irańczyk nie schodzi poniżej pewnego poziomu. W przypadku „Klienta” jest podobnie. Twórca wypracował swój własny styl opowiadania, w którym łączy społeczną obserwację, psychologiczne prawdopodobieństwo i mały realizm z gatunkowym nerwem. Tym razem sięgnął po „revenge movies”, choć bardzo specyficzny. Mimo że dochodzi do rozlewu krwi, w opowiadanej historii nie ma niczego z sensacji. Są upadłe kobiety, podejrzani „klienci”, nerwowi małżonkowie i piękne damy, ale daleko filmowi do kina noir. Punkt wyjścia, jak zwykle u Farhadiego, jest dość banalny. Młode małżeństwo musi wyprowadzić się z mieszkania, bo ich blok grozi zawaleniem. Trafiają do mieszkania znajomego, z którego niedawno wyprowadziła się kobieta, często goszcząca w swojej sypialni mężczyzn. Nierozważna żona głównego bohatera przypadkowo wpuszcza byłego klienta lokatorki. Spotkanie kończy się rozciętą głową kobiety i ucieczką sprawcy. Fabuła kręci się wokół zajścia, a mąż zaatakowanej bierze sobie za punkt honoru, by złapać agresora. Zachowuje się racjonalnie, łatwo można z nim współodczuwać i tłumaczyć jego postępowanie. Jednak zemsta okazuje się najgorszym z wyjść. Farhadi znakomicie rozpisuje swoje historie, by niepokoiły etycznie, ale nie niosły żadnej umoralniającej lekcji. Potrafi wciągnąć w banalną historię, w której odbija się irańskie społeczeństwo wrażliwe na kwestie moralności, honoru i dobrego imienia.

Czekając-na-B

Czekając na B, reż. Abigail Spindel, Paulo Cesar Toledo

Skromny film o mocy rażenia bomby atomowej. Przyglądając się grupie młodych ludzi koczujących dwa miesiące, by dostać się jak najbliżej sceny podczas koncertu Beyonce, twórcy rozprawili się z różnorodnymi uprzedzeniami i mitami. Według wielu, Pop to komercyjna rozrywka dla mas, bez wartości i ambicji. Brazylijscy twórcy udowodnili, że nic bardziej mylnego. Wielu rozmówców, będących fanami piosenkarki, przyznawało się do wielkiego wpływu, jaki wywiera ona na ich życie. Nie ukrywając emocji, mówili wprost, że „urodzili się, by być fanami Beyonce” – znaleźli w niej instancję, która inspiruje ich do podejmowania codziennych wyzwań, pozwala wyrażać własne uczucia i konstruować tożsamość. To właśnie kultura popularna posiada współcześnie największą siłę oddziaływania – przenika wszystkie warstwy społeczne, jest powszechna, a przez to demokratyczna. Bohaterami dokumentu są osoby, których nie stać na vipowskie bilety na koncert za 700 dolarów. Ich jedyną możliwością spełnienia marzenia jest spędzenie dwóch miesięcy przed płotem stadionu. Ta niedogodność posiada jednak, podobnie jak ich uwielbienie pop-gwiazdki, moc emancypacyjną i integracyjną. Fani organizują się, wzajemnie wspierają, zaprzyjaźniają i dzielą podobne troski – zarówno związane z zajmowaną pozycją ekonomiczną, jak i preferencją seksualną. Sami mówią, że nie jest przypadkiem, iż wszyscy koczujący to homoseksualiści, utożsamiający się z wartościami ucieleśnianymi przez piosenkarkę. Podobna wrażliwość pozwala zawiązać im wspólnotę, potrafiącą sprawnie działać na korzyść ogółu. Figura seksownej gwiazdki pop staje się katalizatorem ich strategii tożsamościowych, matrycą z której mogą skorzystać tworząc siebie w trudnej i wrogiej rzeczywistości współczesnej Brazylii, borykającej się ze społecznymi nierównościami, kryzysem ekonomicznym, powszechną przemocą i nietolerancją. „Czekając na B” przypomina „Mandarynkę” Seana Bakera – dysponuje podobną mocą demitologizacji i otwierania dostępu do egzotycznego, niedostępnego na co dzień świata. Dzięki temu oswaja go i poszerza przestrzeń wzajemnego zrozumienia.

Creative-Control

Creative Control, reż. Benjamin Dickinson

Film Dickinsona przypomina amerykańską wersję „Kampera”. Podobnie jak film Grzegorzka pokazuje uczuciowe zawirowania niedopasowanej pary w rzeczywistości globalnego kapitalizmu, który daje nieskończone możliwości, jednocześnie zniewalając. Polski film ma jednak kilka przewagę nad „Creative Control” – ciekawszych bohaterów, większy realizm emocjonalny i całkowity brak umoralniającej puenty. Film Dickinsona oferuje w zamian coś innego – wprowadza widzów do rzeczywistości rozszerzanej przez futurystyczną technologię, wszędobylskie używki i postmodernistycznych szamanów, oferujących transcendentne doświadczenia. Amerykanin przedstawia ten świat jako pułapkę, uzależniającą, bo dającą ułudę pełnej satysfakcji. Jednak poszerzona rzeczywistość okazuje się więzieniem – anty-rzeczywistością, która odgradza nas od świata, ludzi, prawdziwych relacji, uczuć i przeżyć. Film Dickonsona mógłby stać się manifestem oddolnego ruchu zwolenników życia offline. Nie daje jasnej alternatywy, bo tę każdy powinien wypracować sam. Nie znajdziemy jej w całkowitym odłączeniu, antykapitalistycznym aktywizmie, czy porzuceniu dorobku nowoczesności. Każda narzucona droga musiałaby prowadzić do ekstremizmu, a tego najbardziej nie chcieliby twórcy. Przedstawiona przez Dickinsona historia wirtualnego romansu, napędzana nowinkami technologicznymi i narkotykami, nie działa jednak na poziomie emocjonalnym. Sytuacja wydaje się zbyt wydumana i nie przekonuje fabularnie. Niemniej nie można odmówić twórcom ciekawych spostrzeżeń na temat rzeczywistości. Ci wydają się reprezentować pokolenie młodych pesymistów – zdających sobie sprawę z mielizn kapitalizmu, technologicznego szaleństwa i ulotności międzyludzkich relacji w rzeczywistości dominacji globalnego rynku, ale nie posiadają przepisu na rozsądną alternatywę. Tym bardziej, że naciśnięcie przycisku „off” wiązałoby się z nowym zniewolenie i porażką.

A-Crackup-at-the-Race-Riot

A Creckup at the Race Riot, reż. Leo Gabin

Artystyczny kolektyw Leo Gabin mógłby występować jako cover band Harmony’ego Korine’a. Ich film jest adaptacją krótkiej powieści Amerykanina, również podejmowane tematy i wykorzystywana przez nich estetyka nawiązuje do twórczości autora „Spring Breakers”. „A Creckup at the Race Riot” jest kolażem krótkich wideo znalezionych na YouTube, które następnie twórcy poddali specyficznej obróbce. Zwalniają ich tempo, zniekształcają dźwięk, a czasem montują z tekstami pochodzącymi z powieści. W ten sposób osiągnęli klimat niepokoju, towarzyszącym obrazom, które w swoim pierwotnym kontekście nie wzbudziłyby większego zainteresowania. Oglądamy nastolatki tańczące przed kamerami, puste przedmieścia Florydy czy blogerki dzielące się swoją banalną codziennością. Motywem przewodnim przelatujących przed oczami amatorskich obrazów wydaje się być nuda i pustka, której doświadczamy na co dzień. Oglądane materiały stanowią odpowiedź na bezczynność amerykańskiej młodzieży, dla których amatorska twórczość, czy instynktowne wręcz sięganie po kamerę w chwilach bezczynności, daje dostęp do tego wymiaru ich rzeczywistości, której nie zobaczylibyśmy w mediach głównego nurtu. Książka Korine’a przypomina bardzo abstrakcyjny i pokręcony dziennik, w którym autor notował luźne myśli, niedorzeczne opowiastki czy śmieszne, zasłyszane gdzieś fakty. Jest bardzo autorskim i poetyckim odbiciem codzienności specyficznego nastolatka, który wydaje się śmiertelnie nudzić. Wygrzebane przez kolektyw z cyfrowego śmietnika obrazy korespondują z formą powieści, choć w bardzo luźny sposób i tak, jak obraz może odpowiadać słowu. Potok niewiążących się w jedną całość obrazów przypomina strumień świadomości wyemancypowanej globalnej wideosfery. Jednak ten chaos jest kontrolowany i składa się na poetycką, momentami wręcz surrealistyczną opowieść o współczesnej młodzieży, codzienności i technologii, będącej ważną składową dzisiejszego świata. W jednym ze swoich pierwszych filmów – „Skrawki” – Korine opowiedział o chłopcu spędzającym leniwe, bezczynne dni na śmiertelnie nudnych przedmieściach amerykańskiego miasta. „A Crackup at the Race Riot” wydaje się kontynuacją tego dzieła w rzeczywistości social mediów.

Aktor-Martinez

Aktor Martinez, reż. Mike Ott, Nathan Silver

W pewnym momencie tytułowy bohater wspomina, że grał w wielu filmach, których się wstydzi i ma nadzieje, że nikt ich nigdy nie zobaczy. „Aktora Martineza” powinien spotkać taki sam los – najlepiej jakby nie wyszedł poza wąski krąg rodziny i znajomych twórców. Dwójka znanych amerykańskich niezależnych twórców postanowiła zabawić się kinem. Wykorzystali do tego celu mężczyznę, który nawet zaproponował własne pieniądze, byleby zrobić film o jego życiu. Martinez jest specem od komputerów, któremu marzy się kariera aktorska. Dwójka twórców postanowiła więc zrobić film o kręceniu filmu, który będzie wykorzystywać estetykę dokumentu, a jednoznacznie nieustannie podważać własną autentyczność. Niestety ta gra konwencją nie działa w żadnym momencie – losy tytułowego bohatera są nam całkowicie obojętne i nawet przez myśl nam nie przejdzie rozpracowywanie rodzajowych zawiłości przedstawianych obrazów i scen. Jeżeli na samym początku założy się, że film jest całkowitym zmyśleniem, to twórcy nie są w stanie nas niczym zaskoczyć, a ich niekończące się rozmowy na temat kręconego filmu nużą zamiast frapować. Pozostaje nam przyglądanie się nieporadnym próbom wciągnięcia w autotematyczną grę, w której stawką miała być autentyczność. jedyne co otrzymaliśmy to pokaz pseudointelektualnego bełkotu i kabotyństwa.