Recenzja – „Miasto”: Tekstury

„Miasto” Marcina Sautera to film, który się dotyka, czuje się go pod palcami. Jest złożony z tekstur, niemal szeleści. Ale nic dziwnego, bo to film napisany, jakby wprost projektowany z kart tworzonej w nim powieści. Te taktylne tekstury składają się na narracyjne warstwy, które się przenikają, wzajemnie wypierają i zakłócają. Ale to wcale nie jest film o literaturze, ani sile zapisanego na kartce słowa. To film o pamięci i tym, co minione – starym kinie, starym mieście, starym świecie, który odszedł wraz z pewnymi ludźmi.

To właśnie ci ludzie są najważniejsi. Sauter w żaden sposób nie ukrywa, że to film bardzo osobisty, zadedykowany ojcu, opowiadający o relacji rodzicielskiej, kręcony w jego mieście, Bydgoszczy, wraz z przyjaciółmi, którzy występują gościnnie przed kamerą także wraz z samym reżyserem. „Miasto” wydaje się być bardzo nietypową próbą rekonstrukcji świata, którego na dobrą sprawę nigdy nie było. A jeśli był, to tylko w czyjejś wyobraźni.

Rozpoczyna się całkiem zwyczajnie. Marek jest początkującym pisarzem. Fabuły mrocznych, stylowych kryminałów zajmują mu głowę, nie zostawiając miejsca na cokolwiek innego. Mężczyzna zawala pracę, nie ma czasu dla żony, ani dzieci. Interesuje go tylko Mike i zagadka jego śmierci – ważniejsza niż wyniki badań, które dopiero co odebrał. Podczas wypadu na konwent pisarzy, pod wpływem dusznej atmosfery i spożytego w nadmiarze alkoholu, uwięziona w głowie fabuła wyzwala się, wciągając Marka i nas w sam środek kryminalnej intrygi.

Szeleszcząca papierem nigdy nienapisanej powieści akcja dzieje się w anonimowym mieście, które mogłoby być duszną amerykańską metropolią, ale z jakichś powodów bardzo przypomina Bydgoszcz. Ale to tylko pozory, bo rzecz dzieje się poza miejscem i czasem, w świecie fikcyjnym, stworzonym na potrzeby chwili. Akcja jest równie pozorna. Niby jest jakiś detektyw i jakaś sprawa do rozwiązania, ale jaka, mało kto wie, a jeszcze mniej osób się tym przejmuje. Bardziej liczą się postacie i konkretne wydarzenia: piękna piosenkarka w obskurnym barze, profesor z zamiłowaniem do starego kina, nieprzyjemny bileter urwany z jakiegoś filmu noir i pijaczek cytujący klasykę literatury.  

Wiele narracyjnych poziomów, intertekstualnych nawiązań, myśli i relacji przenika się. Sauter opowiada o mężczyźnie, który bardziej żył w fikcji niż w rzeczywistości. Czy to był jego ojciec? Możliwe, ale to nie ma większego znaczenia. Czy tak nie mają wszyscy artyści, którzy uciekają od nawet najciekawszego świata w swój własny, prywatny? I Sauter tworzy własny świat, niezwykle autorski i osobisty. W polskim kinie jest bardzo niewiele takich filmów – całkowicie bezkompromisowych, ryzykownych, odważnych, choć być może nie w całkiem spełnionych. Z ostatnich lat przychodzi na myśl „Dziura w głowie” Piotra Subbotko, która również rozgrywa się na pograniczu realnego i fikcji, a pierwszoplanową także gra Bartłomiej Topa.

Niewiele jest w naszej kinematografii również filmów tak bardzo wyczulonych na stronę wizualną. A w „Mieście” każde ujęcie ma na siebie pomysł – niepowtarzalny, intrygujący i mający sens w całości opowieści. Taktylność bierze się z wyeksponowanego ziarna, przywodzącego na myśl fakturę papieru. Ale to przecież również nawiązanie do starego kina. Praktyki Sautera przypominają to, co robi Guy Maddin. Obaj stylizują swoje filmy na dzieła sprzed lat, jednocześnie oddając hołd staremu kinu. Nie bez powodu bohaterem jest chandlerowski detektyw w prochowcu i kapeluszu, a całość utrzymana w tonacji noir. Akcja również kręci się wokół kina.

Ale nie tylko ziarno stanowi o sile obrazu. Sauter wydobywa neonowe kolory, zabarwia cienie mrocznego miasta posępnymi barwami, jednocześnie dbając o kompozycje kadrów. Tu żaden ruch kamery i żaden szczegół scenograficzny nie jest przypadkowy. Wszystko jest wystudiowane i w odpowiedni sposób zamazywane lub eksponowane światłem.

W tym onirycznym świecie starego kina i pulpowego kryminału w pewnym momencie dochodzi jednak do przesytu, a raczej do powtórzenia. Można odnieść wrażenie, że mniej więcej w połowie twórcom kończą się pomysły na jeszcze ciekawsze zamieszanie w tej i tak gęstej historii. Być może to wina bohatera-pisarza, który okazuje się gryzipiórkiem o wielkiej pasji, ale niewielkim talencie. Jest w „Mieście” coś z kina amatorskiego, gdzie każda scena przynosi feerię nowych pomysłów, ale nie zawsze równie trafionych, momentami powielających się i sprowadzających całe przedsięwzięcie na coraz niższe poziomy. Podczas seansu czuć, że film przesycony jest pasją i autorskim sercem, które niestety nie zawsze wystarczają, by wciągnąć widzów w gęstwinę dusznego świata autorskiej wyobraźni.

Koniec końców otrzymujemy dzieło gorące, niezwykle osobiste, skrzące się inwencją i potrzebą tworzenia. Świetnie sprawdza się to jako autorki hołd dla miasta, dla kina, dla ojca, ale mniej jako angażująca opowieść. Kręcąc się po mrocznych uliczkach tytułowego miasta, trudno odnaleźć sens. Ale być może film Sautera powinno się jedynie dotykać i czuć, a niekoniecznie próbować pojąć.

Ocena: 6/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.