Nic Się Tu Nie Dzieje #1 – Północ-Południe

Mimo deszczowej pogody, kolorowy pochód miejskich letników przemaszerował ulicami miasta od kina Rialto, przez Pałacowe, aż do Muzy. Ten jedyny w swoim rodzaju chodzony maraton symbolizuje wszystkie najważniejsze idee nowego poznańskiego festiwalu. Kino, dobra zabawa i miasto – właśnie na tych trzech fundamentach opiera się Nic Się Tu Nie Dzieje. Determinacja uczestników wydarzenia „Letnicy na mieście”, którzy pod parasolami maszerowali od kina do kina, dobrze wróży imprezie. Jest zapotrzebowanie na tego typu kulturalne wydarzenia i oferowaną przez organizatorów rozrywkę. W centrum poznańskiej imprezy znajdują się jednak filmy, a te pierwszego dnia dostarczyły niemniej atrakcji, niż chodzony maraton. Tak się złożyło, że dwa obejrzane filmy komentowały specyfikę kultury północnoeuropejskiej, natomiast trzeci opowiadał o normach religijnych i obyczajowych charakterystycznych dla krajów Arabskich. Północ więc spotkała się z Południem.

Wróble

Wróble, reż. Runar Runarsson

Zwycięzca Warszawskiego Festiwalu Filmowego i Festiwalu w San Sebastian opowiada o nastolatku, który wbrew swej woli wraca z Rejkiawiku na prowincję – do miasteczka, w którym się urodził. Jego matka wyjeżdża do Afryki, więc chłopak zamieszkuje z ojcem alkoholikiem i babcią. Runarsson przedstawia rzeczywistość apatyczną, na wpół martwą, chorującą na brak nadziei i zanik jakichkolwiek moralnych standardów. Nastolatek nie pasuje do tego świata, stara się buntować, lecz jest wobec niego bezsilny. Reżyser pokazuje osobę wrażliwą i delikatną, która konfrontuje się w szorstkością twardych rybaków z dalekiej północy. Runarsson przedstawił grono ciekawych postaci, głęboko skrywających nieprzeniknione tajemnice, lecz nie zarysował między nimi wiarygodnych relacji, byśmy zaangażowali się w ich losy. Obserwujemy jak młody bohater nieśpiesznie zalicza kolejne etapy dojrzewania, by dotrzeć do zaskakującego finału. Można jednak odnieść wrażenie, że jest on zbyt szokujący, a przez to łatwy i upraszczający – z tego względu trudno w niego uwierzyć. Tak pieczołowicie budowany realizm niestety ostatecznie pryska.

Hedi

Hedi, reż. Mohammed Ben Attia

Film Tunezyjczyka niespodziewanie rymuje się z „Wróblami”, z tą jednak różnicą, że posiada ciekawszego, bardziej złożonego i bliższego życiu bohatera. Tytułowy chłopak to dwudziestopięciolatek szykujący się do aranżowanego ślubu. Wydaje się szczęśliwy. Jego opiekuńcza matka wszystkiego dogląda, przyszła żona podczas krótkich i potajemnych schadzek zapewnia go o miłości i kusi swoim pięknem. Doświadczana z każdej strony życzliwość i troska przeradza się powoli w opresję i zniewolenie. Hediego zaczyna uwierać układana przez innych rzeczywistość, która nie ma niczego wspólnego z jego pragnieniami i marzeniami. Na kilka dni przed ślubem postanawia wyrwać się z kulturowych, religijnych i obyczajowych więzów arabskiej kultury. Ben Attia, choć krytyczny, zachowuje rozwagę przy komentowaniu współczesnej rzeczywistości obyczajowej swojego kraju. Koncentruje się na konkretnej osobie – z jej wadami, marzeniami, dążeniami i społeczno-rodzinnym zapleczem – która funkcjonuje w wiarygodnie przedstawionej, wielowymiarowej rzeczywistości. Nie atakuje religijnych i obyczajowych norm w sposób bezwzględny, lecz jedynie wskazuje na ich słabości i ciemne strony. Co ciekawe, swojego krytycyzmu nie oparł, jak było choćby w „Mustangu” Deniz Gemze Erguven, na wydarzeniach, które można byłoby jednoznacznie określić jako naganne, czy wręcz wstrząsające, lecz na ludzkiej życzliwości i trosce, która, jak się okazuje, może być równie groźna i zniewalająca.

Komuna

Komuna, reż. Thomas Vinterberg

Przebój festiwalu w Berlinie, dzieło znakomitego reżysera, jeden z najważniejszych tytułów Nic Się Tu Nie Dzieje. Oczekiwania były wielkie, więc prawdopodobnie dlatego po seansie można było odczuć niedosyt. Vinterberg jest znakomitym reżyserem, więc nawet słabszym projektem potrafi momentami zachwycić. Szczególnie należy docenić niespodziewaną lekkość i ciepły humor jego najnowszego filmu. Duńczyk cofnął się do lat 70. – czasów szczególnej popularności w jego kraju lewicowych ideałów, które inspirowały całe grupy osób do wspólnego mieszkania w komunach. U Vinterberga dzielenie wielkiego domu, niespodziewanie odziedziczonego przez małżeństwo z 15-letnim stażem, zostało przedstawione jako sielanka, która powoli zamienia się w koszmar. Choć nie do końca. Tego można byłoby się spodziewać po zbyt cukierkowym początku, w którym grono znajomych zaczyna żyć pod jednym dachem, respektując demokratyczne standardy. Znając poprzednie filmy reżysera można oczekiwać, że uśmiechy na twarzach domowników powoli będą znikały. I tak się dzieje, lecz nie z powodu wyznawanych, lewicowych wartości czy wspólnego mieszkania. Detonatorem dobrego samopoczucie okazuje się prozaiczny romans. Choć historia zdradzanej żony i młodej kochanki zostaje wpisana w losy komuny, to równie dobrze mogłaby się rozgrywać w jakichkolwiek innych czasach i okolicznościach. Konsekwencje tak zarysowanej sytuacji są do przewidzenia. Dojrzała kobieta będzie zazdrosna, popadnie w depresję, nie będzie potrafiła poradzić sobie z samotnością i odrzuceniem. Co to ma do rzeczy z zaangażowaną lewicowością i wspólnym życiem obcych ludzi pod jednym dachem? Niewiele. Znacznie bardziej przenikliwym obserwatorem hippisowskich komun popularnych w Skandynawii w latach 70. był Lukas Moodysson w „Tylko razem”, w którym bezwzględnie wygrzebywał wszelkie brudy, które skrywały się pod atrakcyjną powierzchnią życia w komunie. Vinterberg wręcz przeciwnie – ukazał wspólne życie jako źródło wartości, ciepła i stymulującej do życia wspólnotowości. Nie ma winnych, wszyscy się kochają i wspierają, jest jednak ofiara – czyja? Tego już Vinterberg nie potrafi wyjaśnić.