Recenzja – „Koty”: Kuweta niesamowitości

Nad cyfrowym niebem, w cyfrowej scenerii, otoczone cyfrowymi przedmiotami, na tle cyfrowego krajobrazu mieszkają cyfrowe kociaki ze swoimi cyfrowymi futrami. Tylko pyszczki mają jakieś takie – nie takie. Ich kocie ruchy czasami niebezpiecznie przypominają nieporadne, ludzkie pląsy, kocie pazury jakby stępiały, tylko grana i śpiewana muzyka – faktycznie – kocia. „Koty” Toma Hoopera doczekały się zarówno swoich rozbawionych apologetów, jak i złośliwych prześmiewców. To prawda, trudno utrzymać powagę, gdy widzi się, jak za Judi Dench ciągnie się wyginający w lewo i prawo cyfrowy ogon. Ale żeby czerpać z filmu przyjemność – ironiczną, bądź czysto karnawałową – trzeba się nawyginać niczym zwinny, giętki kot.

Bo „Koty” przede wszystkim nużą, wywołują ból głowy, otumaniają, ogłuszają, a nawet momentami wywołują odruchy wymiotne. Podczas seansu można poczuć się niczym w rozkręconej dyskotekowej kuli. Wszystko wiruje i świeci się – ale tylko światłem odbitym, nieprawdziwym, maskującym niedoskonałości i ułatwiającym pogrążenie się w beztroskiej zabawie. Problem w tym, że film Hoopera zabawy nie przynosi – aranżacje utworów Andrew Lloyda Webbera raz są nużąco staroświeckie, a kiedy indziej unowocześnione w najgorszy sposób, za pomocą prostackiego beatu, wyjętego wprost z prowincjonalnej dyskoteki. Podobnie jest z układami tanecznymi – niczym nie zaskakują, są do bólu konwencjonalne, zwyczajnie banalne, okraszone jedynie niby-kocimi wygibasami. To samo dotyczy kolorów (metalicznych, wziętych z photoshopowej próbówki), scenografii (skrzącej się nienaturalnym komputerowym blaskiem) i – last but not least – osławionych kocio-ludzkich przedstawień bohaterów.

Prawdą jest, że bliżej im do postaci z niskobudżetowych komediowych horrorów, niż wysokobudżetowego familijnego widowiska. Te zwierzęco-ludzkie hybrydy nie mają żadnej racji bytu – nie jest nim nawet umowność konwencji musicalu, w którym może się zdarzyć przecież wszystko, bo nic nie jest prawdopodobne. Ale musicale w swoich zamierzeniach muszą omamiać fantazją, pociągać baśniowością i wciągać do swoich nibylandii. Cieszyć oko urokliwością i zaplanowaną sztucznością. Tu natomiast, jest już tylko odraza i poczucie zadziwienia, które prowadzi nas w najgłębsze ostępu doliny niesamowitości, w której czuje się niepokój związany z cyfrowymi reprezentacjami, które nie są podobne do oryginału. W tych poczwarach trudno dostrzec zarówno człowieka, jak i kota. To jakiś nowy rodzaj monstrum – człekokot, kotoczłek, kotolud, a może ludokot. Wygląda to równie źle i pokracznie, jak brzmi.

Ale gdy miłościwie przymknie się oczy na ludziofutrzaków ubranych w futra (być może tu jest źródło tej hybrydycznej obrzydliwości!) i zapomni przez chwilę o brzydko-sztucznej scenerii, uodporni się w końcu na skacząco-latającą kamerę, która chce zamaskować wszystkie niedoskonałości tego glitchoświatu, a nawet zatka uszy na muzykę, to pozostanie jeszcze jeden koszmarek – niby konstrukcja, która na swoich wątłych stelażach utrzymuje całość, czyli fabuła. O przepraszam, fabułka, fabulijka, mikra namiastka historyjki, szkic do szkicu szkicu opowieści. Na dobrą sprawę ten film nawet nie udaje, że ma jakąkolwiek akcję – bo, paradoksalnie, „dzianie się”, czyli kolejne pląsy i podskoki serwowane bez wytchnienia, są wszystkim, co film ma do zaoferowania. Tu nie ma żadnej opowieści, są tylko następujące po sobie z uporem maniaka kolejne piosenki, w których kolejne koty przedstawiają się. Czyli niekończąca się ekspozycja. Oh, co za męczarnia!

Film cierpi również na brak zorganizowanego świata przedstawionego. Prócz tego, że wszystko, co oglądamy po prostu nie istnieje – jest zbyt wizualnie sztuczne i komputerowe, by uwierzyć w tego realność – to dodatkowo miejsce akcji nie zostało określone. Mamy tylko jedną ulicę i kilka domów wokół. Każda scena rozgrywa się w innym zaułku – jest niczym podest sceniczny, co z pewnością sprawdza się w teatralnej wersji musicalu, ale w kinie razi zbytnią umownością i brakiem przestrzennego continuum.

Ale dość narzekania! Wszyscy wiemy, że „Koty” to film fatalny, wiedzieliśmy o tym jeszcze przed seansem – z plakatów, fotosów i trailera. Film moglibyśmy równie dobrze pominąć przy ocenie, bo tylko potwierdza to, co było od początku oczywiste. Jednak podczas seansu było kilka rzeczy, które – wbrew mojemu naburmuszonemu nastawieniu – wywołały we mnie dziwne poruszenie, które tym razem nie było ani wstrętem, ani odrzuceniem. No bo jak nie zarechotać na widok pląsającego Iana McKellena, czy nie dać się porwać ponadczasowemu przebojowi „Memory” – jednemu z moich ulubionych sentymentalnych kiczy – w wykonaniu Jennifer Hudson, w faktycznie poruszającej scenie z Grizabellą w roli głównej.

Te dwa prześwity w tej cyfrowej fatamorganie oczywiście nie ratują niczego – funkcjonują bowiem niejako poza filmem, Ian McKellen jest Ianem McKellenem, a „Memory” po prostu nie zabito, jak innych piosenek. No ale tak, to też można było zepsuć. Po seansie nie pozostaje nic innego jak syknąć, fuknąć i przygładzić futerko. I pójść swoją drogą, niewzruszony jak medytujący kot, obojętnie omijając kuwetę, której się nie ogarnia.

Ocena: 3/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.