’John Wick 4′ to czysty ruch (kamery i wewnątrz kadru), gra świateł, barw, wyszukanych kompozycji i niezwykłych konceptów. Jest w tym realizm filmów braci Lumiere i fantasmagoryczna wyobraźnia Georges’a Meliesa. Jest wszystko to, co swoiste dla kinematograficznego medium. Wszystko za co je kochamy. I co zawsze będzie w cenie.
Jest to wręcz oryginalna wariacja na temat kina strukturalnego, czyli takiego, którego jedynym celem było podkreślanie struktury kina. I „John Wick 4” właśnie to robi – zamienia filmowy kadr w abstrakcyjną powierzchnią zapełnianą tym, co swoiście kinematograficzne, co decyduje o strukturze medium, czyli ruchem, światłem i kompozycją. Kolejne montażowe popisy są jak dziurawienie taśmy celuloidowej przez filmowych awangardzistów – może i konstruuje filmowe opowiadanie, ale przede wszystkim wydobywa na pierwszy plan sam fakt klejenia kolejnych mikro-ujęć, które zamieniają sekwencje w abstrakcję ruszających się ciał, kolorowych lamp i zmieniających kompozycję ujęć. To może i jest kino akcji, ale w odmianie tanecznej, eksponującej fizyczność aktorów i prawa fizyki stojące za każdym ruchem. Niewielu jest we współczesnym kinie twórców tak świadomych kinematograficznego słownika.
Jak wychodziłem z seansu, to podsłuchałem, jak któryś z widzów mówi, że film mu się podobał, bo to taki 'odmóżdżacz’. Mógłbym o 'Johnie Wicku’ powiedzieć wiele, ale na pewno nie, że jest odmóżdżaczem, bo głowa od rozwikływania konceptów kolejnych scen nieźle mi się podczas seansu dymiła.
Zaryzykowałbym nawet tezę, że to kino wybitnie intelektualne, bardziej niż cielesne – w odróżnieniu od filmowych rollercoasterów. Bo cała jego maestria realizuje się w kolejnych konceptach układów walk, skomplikowanych strukturach pojedynków, intertekstualnych nawiązaniach, grach z konwencją i montażowej precyzji, która każe nam analizować każdy ruch, każde kopnięcie, strzał i uderzenie pięścią.
Choć liczba ciosów i strzałów jest podczas seansu niebywała, to nie ma ani jednego powtórzenia – każdy ruch jest przemyślany, precyzyjny i ma sens. Świetnie widać to w scenie w Osace, wśród szklanych parawanów, kiedy Wick żongluje kolejnymi broniami, bo co chwile kończy mu się amunicja, albo następny nóż utkwił w krtani wroga. To nie jest prosty akcyjniak z lat 80., w którym bohaterowie dysponują pistoletami z niekończącymi się magazynkami, a ciała nie mają żadnej ciężkości i nie działają na nich prawa fizyki. Tu balet śmierci jest jak najbardziej cielesny i fizyczny. Choć dzieją się w nim rzeczy nieprawdopodobne, to oszałamia właśnie tym, że wykonywane ciosy sprawiają bohaterom realne problemy.
Oszałamiają również koncepty, bo tak, jak nie ma w filmie dwóch takich samych ciosów, tak nie ma powtórzonych scen. Każda z nich ma na siebie odrębny pomysł, który dodatkowo podnosi stawkę trudności realizacyjnej i kaskaderskich popisów. Gdy wydawało się, że nie da się wymyślić już nic bardziej imponującego niż walka wśród rozpędzonych aut na środku paryskiego ronda, to za moment otrzymujemy scenę, która może zdetronizować sławną odeską sekwencję z 'Pancernika Potiomkina’ w rankingu najbardziej imponujących scen rozgrywających się na schodach. Każda z tych sekwencji ma własną determinantę – scenograficzną, muzyczną, zbrojeniową lub fizjologiczną. I eksploruje ją do samego końca.
Nie muszę chyba dodawać, że to wszystko zapakowane jest w zapierające dech w piersiach obrazy: kompozycja każdego ujęcia jest niezwykle precyzyjna, utkana z gry świateł, kolorów i wewnątrzkadrowego ruchu.
Fabuła natomiast jest paradoksem. Wiadomo bowiem, że jej daleko idąca umowność sprawia, że wydaje się niczym więcej jak pretekstem do galopady burleskowej wręcz akcji. Ale z drugiej strony jej skomplikowanie, uwikłanie w reguły, zasady i zależności komiksowego świata kasty przestępców sprawia, że nie możemy przejść obok niej obojętnie, bo wikła ona bohaterów w kolejne zwroty akcji, zmiany stronnictw, nowe alianse i konflikty. Przez to długimi fragmentami zamiast kopniaków i uderzeń oglądamy przedłużające się sceny rozmów, które muszą akcję pchać do przodu.
Paradoksalne jest również podejście twórców do stworzonego świata. Film, a może nawet całą serię, z powodzeniem moglibyśmy bowiem zaliczyć do nurtu 'nowej szczerości’, jak najdalszej od ironii i cynizmu. Kolejne części są bowiem niczym eleganckie garnitury od Toma Forda, czy może raczej Alexandra McQueena. Obrazem i klimatem całości rządzi bowiem dobry smak i styl. Film może być również czytany jak podręcznik nowej męskości, budowanej wokół wrażliwości, miłości i empatii. Tak, to zaskakujące, mówimy przecież o kinie akcji, ale właśnie taki jest bohater grany przez Keanu Reevesa, a także inne męskie postaci – to wrażliwcy, którym przyszło żyć w brutalnym świecie. Z drugiej strony jednak, nie można przejść obojętnie obok takich postaci jak karykaturalny złoczyńca o złotych zębach. Nic tu więc nie jest tak do końca na poważnie, co nie znaczy, że jest przesiąknięte ironią.
Stawka bowiem jest tu niezwykle wysoka. Jest nią bowiem sama esencja kina. Szanujmy więc „Johna Wicka”, bo filmy takie jak te przypominają nam, czym w zasadzie jest kinematografia.
Ocena: 8/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)