Wydawałoby się, że trudno o mniej emocjonujący sport niż łyżwiarstwo figurowe. A już na pewno trudno wyobrazić sobie trzymający w napięciu film traktujący o tej dyscyplinie sportowej. Craig Gillespie zadał temu twierdzeniu kłam – choć jest w tym tyle samo jego zasługi, co autentycznej historii, którą postanowił przenieść na ekran. „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” bierze od braci Coen czarny humor, wali po mordzie dynamicznym montażem i skrajnymi emocjami, a przy tym jest równie pokręcony, co jego tytułowa bohaterka, czyli kontrowersyjna Tonya Harding.
„Jestem najlepsza…” nie jest klasyczną filmową biografią. Gillespie rozbił narrację na kilka postaci, które ze swojej perspektywy opowiadają o interesujących reżysera wydarzeniach. Głos zabiera sama Tonya, jej mąż, samozwańczy ochroniarz łyżwiarki, nawet jakiś dziennikarz. Ale najbarwniejszą i najbardziej intrygującą postacią jest bez wątpienia matka głównej bohaterki, genialnie grana przez Allison Janney. Z tej polifonii głosów wyłania się złożony obraz Tonyi – gwiazdy sportu, która w jedną chwilę z samego szczytu spadła na dno. Więcej w tym jednak ironii i dystansu do słuchanych opowieści niż dramatu i rozpaczy. Stawką okazuje się prawda o bohaterce, której odkrycie okazuje się trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
Tonya nigdy nie pasowała do świata łyżwiarek figurowych. Brakowało jej ogłady, elegancji, ale przede wszystkim odpowiedniego nazwiska i pieniędzy. Sport, który postanowiła uprawiać, rządzi się własnymi prawami – nie wystarczy techniczna doskonałość, pracowitość i talent. Bardziej od nich liczą się wyniesiona z domu gracja, kobieca delikatność i królewska wręcz ogłada, czyli wszystko to, czym z racji pochodzenia nie mogła pochwalić się Tonya. Urodziła się w rozbitej rodzinie, jej matka bardziej przypominała złą macochę z mrocznych baśni, niż kochającą i troskliwą mamusię, nie miała również szykownych sukienek, ani manier księżniczki. Szybko dano jej do zrozumienia, że pochodzi z całkowicie innej bajki i nie ma znaczenia, że przerasta umiejętnościami wszystkie swoje rywalki, co udowodniła, wykonując jako pierwsza Amerykanka w historii potrójnego axla. Łyżwiarstwo figurowe to sport dla elit – i dziewczyna na własnej skórze przekonała się, że nikomu nie zależy na tym, by to zmienić.
Gillespie przedstawia całą karierę Tonyi – od trudnych początku, przez chwile chwały, aż do upadku, spowodowanego „incydentem”, jak eufemistycznie nazwano pewne wydarzenie, które pogrążyło bohaterkę. Prześwietla jej życie prywatne – skrzętnie przedstawia niezwykle pokręcone relacje z despotyczną matką i równie szokujące z mężem – i równocześnie świetnie charakteryzuje zamknięty świat łyżwiarek, dla których biedna, wulgarna, jeżdżąca do piosenek ZZ Top Tonya musiała być postacią z innej planety. Jednak twórcy wcale nie idealizują postaci łyżwiarki – wydaje się idealnym elementem rzeczywistości, z której pochodzi. Jest równie władcza jak jej matka, równie agresywna jak mąż, a przy tym szorstka i nieprzyjemna, jak otaczający ją świat.
Od samego początku jednak opowiadana historia dąży ku najważniejszemu wydarzeniu z życia Tonyi. To właśnie ono spowodowało, że znalazła się na pierwszych stronach nie tylko sportowych gazet, a po latach kręci się o niej filmy. Wspomniany już wcześniej „incydent”, o którym lepiej nie mówić, by nie psuć zabawy podczas oglądania, zmienia klimat filmu i dodatkowo dynamizuje akcję. Zamienia ten daleki od standardowości film biograficzny w wyjątkowo oryginalne kino gangsterskie. W jedną chwilę rozproszona na polifonię głosów opowieść o kobiecie, próbującej zawojować świat, do którego nie należy, zamienia się w kryminalną tragifarsę rodem z najlepszych filmów braci Coen.
Gillespie nie zapomina przy tym, że opowiada o prawdziwych ludziach i kryjącej się za emocjonującymi wydarzeniami ludzkiej tragedii. Nie precyzuje, kto jest winny, a kto ofiarą – a zatem, kogo powinniśmy żałować. Dystansuje się od forowania wyroków, nie przejmuje obowiązków wymiaru sprawiedliwości. Nieustannie subiektywizuje, wskazując na sztuczność prowadzonej narracji i filmowość dzieła – wszystko po to, by podkreślić fakt, że nie da się odkryć prawdy o życiu jego bohaterów. Stara się zachować odpowiedni dystans, ale równocześnie nie ogołaca opowiadanej historii z emocji. Wręcz przeciwnie – to właśnie one napędzają tę historię. Dynamiczny montaż, narracyjna rama w postaci wypowiedzi bohaterów wprost do kamery i budowanie napięcia niczym w kinie akcji jedynie podbijają skrajne uczucia, które buzują w bohaterach tej pokręconej historii.
„Jestem najlepsza…” przypomina tytułową bohaterkę: jest pełna skrajności – łączy historię rodzinną, kino sportowe i biografię z kinem gangsterski – energii i bezpretensjonalności. Obce mu są schematy i tradycyjne rozwiązania – ucieka od sztampy konwencji, łącząc i mieszając różne porządki oraz jednocześnie szukając w narracyjnym chaosie nowej, filmowej jakości. Tak samo jak bohaterka może się również pochwalić technicznym mistrzostwem – świetnie opowiada za pomocą ciachającego historię montażu, miesza płaszczyzny czasowe, gatunki i nieustannie zmienia rytm. Ale i tak najwięcej zawdzięcza aktorom, wcielającym się w niejednoznaczne, trudne do oceny postacie. Margot Robbie jako Tonya świetnie łączy w sobie drapieżność wulgarności z niespodziewaną delikatnością i zagubieniem. Jednak na pierwszy plan wychodzi genialna kreacja wspomnianej już Janney, której postać pod wyjątkową grubą skorupą oschłości i sadyzmu skrywa pokłady osobliwie rozumianej matczynej miłości.
Dzieło Gillespiego jest niczym filmowy potrójny axel. Ma wszystko, czego potrzebuje dobre dzieło – świetną, zaskakującą i trzymającą w napięciu historię, niejednoznacznych, angażujących emocjonalnie bohaterów i dynamiczne, wydobywające wszystko, co najlepsze z fabuły wykonanie. „Jestem najlepsza…” to zdecydowanie coś więcej niż przypomnienie historii, która zszokowała tabloidy niemal trzydzieści lat temu. To nowa jakość w kinie biograficznym i przykład dla przyszłych twórców, jak opowiadać, by nie uronić niczego z opowieści, którą napisało życie.
Komentarze (0)