Relacje z Krakowskiego Festiwalu Filmowego rozpoczynam od recenzji dwóch polskich fabularnych krótkometrażówek, które rywalizują w konkursie międzynarodowym. Jedna opowiada, jak głosi tytuł, o „Moich starych”, druga natomiast o człowieku z wąsem, który postanowił „być kimś”.
Moje stare, reż. Natasza Parzymies
„Moje stare” to przykład kina inkluzyjnego – upomina się o tych, którzy nieraz sami nie potrafią upomnieć się o siebie. Spychani na margines, z odbieranymi prawami, traktowani z pobłażaniem. To „Thelma i Louise” z dojrzałymi kobietami w rolach głównych, które dociskają dach do dechy, by uciec przed niechybnie zbliżającą się śmiercią. To wreszcie znakomite kreacje aktorskie, niedawno widzianej w „Kobiecie na dachu” Doroty Pomykały i dawno nigdzie nie widzianej Doroty Stalińskiej.
Dwie kobiety ruszają w podróż przez Polskę kamperem, kierując się ku Mielnu. Jedna z nich ucieka w tym celu z domu spokojnej starości, druga natomiast przerywa swoje hulaszcze życie. Co je łączy – tego nie wiedzą nawet ich najbliższe rodziny. I na tych niedomówieniach, kreatywnie podawanych sugestiach budowana jest historia. Historia prosta jak klasyczne kino drogi, ale pod podróżą i dociskaniem gazu do dechy buzują dawno zapomniane emocje. Parzymies napisała niezwykle precyzyjny scenariusz, gdzie każdy wybór fabularny, każdy dialog jest znaczący i buduje przemyślany przekaz. To naprawdę rzadkość w polskim kinie, by ktoś dopracował opowieść w najdrobniejszych szczegółach, potrafił włożyć w usta bohaterek słowa proste, wiarygodne, a przy tym znaczące.
Wszystkie te szczegóły układają się w historię o niespełnionym życiu bohaterek, które u kresu starają się upomnieć o swoje. Nie, to złe słowo, nie o upominanie tu chodzi. Chodzi o czucie, o pamięć, która jest coraz bardziej zawodna, zaciera to, co w przeszłości było najważniejsze i z czego nie można zrezygnować. Jest w tym troska o kobiecą dojrzałość, która upomina się o swoje prawa – jak w niedawnej „Victorii” Karoliny Porcari. Ale także o prawo do swobodnego wyrażania swoich uczuć. Kobiety dopiero po latach są w stanie poczuć spełnienie, gdy wyzwoliły się ze społecznych konwenansów, gdy nikt ich z niczego nie rozlicza, nie narzuca swoich praw.
I choć wiele tu goryczy i melancholii, to „Moje stare” to kino pełne nadziei. Ma siłę obudzić w rówieśnicach (w rówieśnikach zresztą również) bohaterek dawne pragnienia i udowodnić, że jeszcze nie wszystko stracone. Młodym natomiast mówi, by sięgali po to, co im się należy – by nie czekali na wieczne „później”. Bo może się okaże, że śmierć okaże się szybsza.
Ocena: 8/10
Być kimś, reż. Michał Toczek
Michał Toczek złączył prywatne z publicznym, wręcz z historycznym – legendarnym. Jego bohater, zwykły elektryk, Wiktor, w zupełnie niespodziewany sposób w jedną chwilę staj się ikoną. Tytułowe „bycie kimś” stanie się niemniej problematyczne, jak bycie sobą.
Wiktor wraz z rodziną wprowadzają się do nowego mieszkania na gdańskiej Zaspie. Nie zważają na to, że pod blokiem oprowadzane są wycieczki. Dopiero wścibska sąsiadka z dołu powie im, że kupili mieszkanie, w którym przez 10 lat mieszkał Lech Wałęsa. Przedsiębiorcza żona dostrzegła w tym szansę na dorobienie do kredytu.
Toczek łączy w tej groteskowej historii sporo kwestii – i logikę dziejów, i psychologię małżeństwa, a także kwestie tożsamościowe. Pyta: jak można ze zwykłego, szarego człowieka przetransformować się w mit? W przypadku Wiktora to była jedynie kwestia zgolenia brody i ukształtowania charakterystycznych wąsów, a i tak, jak się okazało, ten gest wiele go kosztował. Nie ma w tym jednak tego heroizmu, który towarzyszył poczynaniom Wałęsy – historia wróciła jako farsa.
Jeszcze ciekawiej robi się, gdy spojrzymy na tę postać przez pryzmat prywatnego: niewiele wiemy o tym bohaterze – nawet może zbyt niewiele, by historia wybrzmiała w pełni – a jego tożsamość musimy sobie poskładać z okruchów: jest bezrobotnym elektrykiem dorabiającym zleceniami, ma poczucie niższości względem żony, jest trochę życiowym nieudacznikiem. Szkoda, że twórca nie poświęcił więcej czasu na doprecyzowanie tej postaci i nie odpowiedział na pytania: dlaczego elektryk nie pracuje? Skąd u niego brak pewności siebie? Dlaczego w małżeństwie panuje chłód? Wydaje się, że wystarczyłyby jakieś dwa-trzy dialogi i wszystko byłoby jasne. A przynajmniej – jaśniejsze.
Problemem jest również nadmierna deklaratywność dialogów, którymi historię pcha reżyser, a także zbyt duża umowność fabuły. Bohaterowie zbyt szybko wszystkiego się dowiadują – czy sąsiadka musi tak wprost mówić o tym, kto tu mieszkał? – konflikt wybucha bez powodu i zbyt łatwo się rozwiązuje. Można odnieść wrażenie, że reżyser wpadł na świetny pomysł, ale nie do końca potrafił go rozwinąć w pełnoprawną opowieść.
A szkoda, bo był tu potencjał na wieloaspektowe, głębokie kino – choć i tak wiele tematów udało się poruszyć: mitologizację rodzimej historii, stosunek do naszych „herosów” narodowych, komercjalizację ideałów. Dobrze, że nasza historia wraca w kinie w sposób zdekonstruowany – nie na kolanach czy jako przedmiot sporu, lecz jako punkt wyjścia do mówienia o dniu dzisiejszym.
Komentarze (0)