Recenzja – Docs Against Gravity – „Lombard”: Ludzie z komisu

Podczas seansu „Lombardu” Łukasza Kowalskiego przypomina się inny polski dokument – kultowy „Antykwariat” Macieja Cuske. Oba zamieniają przestrzeń nietypowego komisu w wehikuł, który jest jednocześnie miniaturką tego, co na zewnątrz i azylem chroniącym przed zagrożeniami świata.

Bytomski komis jest najprawdopodobniej największym lombardem w Europie. Nieprzebraną ilością przedmiotów zarządzają Wiesiek i Jola, nietypowa para, która stara się związać koniec z końcem, sprzedając używane żelazka, futra z długą historią i nikomu niepotrzebne poroża. Film rozpoczyna scena, w której właściciel bezpardonowo rozprawia się z klientem, który chciał zwrócić niedziałający blender. Wydawać by się mogło, że Wiesiek to klasyczny „prywaciarz”, który potrafi wszystko wcisnąć, a najdrobniejszy pieniążek przed wydaniem ogląda z każdej strony. Rzeczywiście, nawet jego partnerka zwraca się do niego per „szefie”, a pracownice nie mogą liczyć na hojne wynagrodzenie. Jednak nie z powodu jego chciwości, a niskiego utargu. Coraz mniej osób potrzebuje tapczanu z lat 80., niemodnej meblościanki czy zestawu kryształów.

Świat lombardu wydaje się odchodzić w zapomnienie, jak cały oldschoolowy świat. Pewne przedmioty po prostu posiadają datę ważności, a kiedy ją przekroczą, nikt się już nimi nie interesuje. Po co, jeśli są nowe, ładniejsze, modniejsze? Ale to – bynajmniej – nie jest film o konsumpcji. Raczej o biedzie i mizerii. Jeśli ktoś odwiedza komis, to raczej by sprzedać ostatnie wartościowe rzeczy (na przykład ząb mamuta, będący rodzinnym skarbem od pokoleń) i mieć na chleb. Kto inny wpada, bo wie, że Jola chętnie częstuje ciepłą zupą ludzi w potrzebie. Ktoś jeszcze wypłakuje się w rękaw i dostaje ostatnie zaskórniaki, które udało się ekspedientce wyszperać w pustej kasie komisu. W tym momencie lombard – interes kojarzony z lichwą i wyzyskiem – staje się czymś na kształt faktycznej pomocy społecznej, bez której lokalnej społeczności trudno byłoby funkcjonować.

Komis stacjonuje w najbiedniejszej dzielnicy Bytomia, w tym polskim Detroit, które niemal zbankrutowało, jego mieszkańcy natomiast – już dawno. Reżyser niechętnie wygląda poza blaszane ściany komisu, ale gdy już to robi, widzi zaniedbane dzieci, bawiące się na rumowiskach, samotne, wychudzone matki, ciągnące rozpadające się wózki, złomiarzy, którzy harują cały dzień, by zebrać kilka puszek. Analogie nasuwają się same. Te niekiedy brudne, zniszczone nikomu niepotrzebne przedmioty, zalegające na uginających się półkach, stają się ekwiwalentem tych wszystkich ludzi, których włodarze traktują jedynie jako problem.

Ale Kowalski nie uderza ani w dramatyczne tony, ani – tym bardziej – w patos. Gdy tylko zrobi się nieco poważniej, rozbraja sytuację śmiechem: sceną z hydraulikiem, który każdy problem chce rozwiązać palnikiem czy pokazu mody z „modelkami” w za dużych ubraniach. Głównym źródłem humoru jest jednak para właścicieli, którzy nieustannie się kłócą, ale wydaje się, że nie potrafiliby żyć bez siebie. Są też inni pracownicy, którzy także wprowadzają nieco uśmiechu do tego dziwacznego miejsca. Więcej w nich jednak goryczy. Młoda, piękna dziewczyna mimochodem rzuca, że może przynosić dla kobiety zbierającej aluminium puszki po piwie, bo u niej w domu jest tego dużo. Kiedy indziej wspomina, że jej partner też lubił ją czasem uderzyć. Inna pracownica była zdolna nawet porzucić dziecko, byleby uciec od byłego męża. Można złapać się za głowę – dlaczego nie wyrwą się stąd, nie wyjadą z miasta, nie pójdą do normalnej pracy z normalną pensją? Wydaje się jednak, że to nie takie proste, że nie znają niczego poza tym, co wokół. A to ich zniewala.

„Lombard” to słodko-gorzka pigułka z Polski B, gdzie czas się zatrzymał, jak w tym komisie, gdzie nie ma perspektyw na drugie życie, zarówno dla przedmiotów, jak i wegetujących wokół ludzi. Ale „Lombard” to także śmiech, pozytywne myślenie, nieustannie przychodzące do głowy szalone pomysły i sporo nadziei, a tą niesie wiara w małą społeczność, która mimo przeciwności losu wciąż potrafi się wspierać.

Ocena: 7/10

Redakcja językowa: Anna Holeksa.