Recenzja – „Człowiek, który sprzedał swoją skórę”: Na własnej skórze

Kaouther Ben Hania nakręciła bardzo aktualny film, w którym zadaje pytania o geopolitykę, kwestie uchodźcze, ale także o sztukę. Stworzyła gruby fabularny węzeł, w którym połączyła rzeczy tak dalekie jak wojna w Syrii i współczesny artworld. Czy wyszedł z tego dobry film? Z pewnością intrygujący, świeży i o niepokojącym wydźwięku, choć niekiedy niepotrzebnie szyjący grubymi nićmi i silący się na zbyt wyrazistą symbolikę.

Sam Ali jest zwykłym mężczyzną. Żyje własnym życiem i kocha piękną kobietę – z wzajemnością. Ta miłość go zgubi, bo gdy w miłosnym upojeniu wykrzykuje swoje uczucie w pociągu, syryjski reżim ma go na oku, a wypowiadane przez niego apolityczne słowa, bierze za nawoływanie do rewolucji. W ten sposób trafia do aresztu, z którego udaje mu się uciec. Tak absurdalna sytuacja w opresyjnym państwie może rzutować na całe jego życie. Sam Ali w jedną chwilę musi porzucić ukochaną, najbliższych i dotychczasowe życie i udać się w niebezpieczną tułaczkę po świecie z piętnem uchodźcy.

Bohater na własnej skórze – dosłownie – doświadcza trwogi wygnania i braku własnego miejsca na świecie. Żyje w Libanie nielegalnie – nie może pracować, zarabiać, normalnie żyć. Zrobiłby wszystko, by wyrwać się do lepszego świata z legalną wizą w ręce. Przymierając głodem, odwiedza wernisaże, podczas których zjada jedzenie ze stołów. Podczas jednej z takich wypraw, zostaje nakryty, ale jednocześnie odkryty – przez kontrowersyjnego artystę, który widzi w nim coś więcej niż tylko żebraka. Zobaczył w nim bowiem… płótno dla swojej sztuki.

Sam Ali w rękach artysty staje się przedmiotem, ale również symbolem – zdesperowanego uchodźcy, który zrobi dosłownie wszystko, byleby tylko znaleźć się po właściwej stronie granicy i uszczknąć cokolwiek z dobrobytu Zachodu. A może po prostu, by znaleźć dom? Bohater daje sobie wytatuować na plecach przedmiot swojego pożądania, czyli wizę Schengen. Dosłownie zostaje uprzedmiotowiony, bo od tej chwili staje się żywym, ale jednak dziełem sztuki. W zamian natomiast otrzymuje prawdziwą wizę.

Ben Hania tworzy niezwykle ciekawe napięcie między zachodem, a wschodem – rzeczywistością dobrobytu i desperacji. Do zobrazowania różnicy używa sztuki, która w jego obiektywie jest do pewnego stopnia wynaturzona i pasożytniczo dybiąca na krajach trzeciego świata. Sztuka w filmie jest fanaberią, wymysłem i etycznie wątpliwą zabawą. Ale z drugiej strony bez niej sama reżyserka nie zadałaby wielu ciekawych pytań – o status uchodźcy, o desperację emigrantów, o moralność stosunku Zachodu do (Bliskiego) Wschodu. Do tego stopnia twórczyni gardzi światem sztuki, że artystę, który kupuję skórę Sama Aliego, charakteryzuje na szatana.

Ben Hani zabrakło subtelności. Niepotrzebnie w artyście-tatuatorze widzi samego diabła, a tym bardziej bez większego uzasadnienia porywa się o tak grubo ciosane analogie. Wynika to najprawdopodobniej z niezrozumienia sztuki i jej negatywnej ocenie, opartej na uprzedzeniach. Dobrze natomiast, że ta mefistofeliczna maska, którą artysta nosi przez cały film, opada choć trochę przynajmniej w finale. Reżyserka sama powinien zauważyć, że sztuka jest użyteczna, nawet, a może przede wszystkim, sztuka prowokacyjna, na granicy etyki, operująca mocnymi gestami – bo tylko te są w dzisiejszym świecie widzialne.

„Człowiek, który sprzedał swoją skórę” mógłby być znacznie lepszym filmem, gdyby wywarzył odrobinę racje i nie sięgał po zbyt drastyczne rozwiązania. Ale być może wtedy nie byłby dziełem aż tak gorącym, kipiącym gniewem i chęcią zmieniania świata. A takich filmów obecnie potrzebujemy, które w wyrazisty sposób mówią, jak jest i jak być powinno. Możemy się z nimi nie zgadzać, ale trudno je zlekceważyć.

Ocena: 6/10