Sam pomysł nakręcenia kina kopanego po polsku nie brzmi źle. Tym bardziej, że moda na MMA u nas kwitnie, czego świadectwem jest choćby „Underdog” Macieja Kawulskiego. „Bartkowiak” podąża tą samą drogą. Również umieszcza akcję w świecie zawodów w klatce, ale znacznie bardziej jest zapatrzony we wzorce amerykańskie, co wypada całkowicie nieprzekonująco.
Fabuła jest złożona z konwencjonalnych elementów rozpoznawalnych na kilometr. Są źli i dobrzy: źli są brzydcy, podstępni i chciwi, a dobrzy szlachetni, sympatyczni i piękni. I jest, oczywiście, również konflikt. Sprawa tym razem będzie się toczyć wokół klubu nocnego w jednym z anonimowych miast, który bardzo chcą kupić źli, a dobrzy nie chcą sprzedać. Oczywiście zamieszani są w to jeszcze jakieś grube ryby – szare eminencje, których władza sięga samego szczytu, a proweniencja peerelowskich służb. Traf chciał, że klub stoi na bardzo wartościowych gruntach, gdzie według planu złych ma stanąć nowe centrum miasta.
Sama konwencjonalność opowieści nie raziłaby tak bardzo, gdyby była tylko stelażem, na który twórcy zawiesiliby kinematograficzne mięso. Sięgając po kino akcji, oczekuję nieustannego „dziania się”: pojedynków, pościgów, walk na gołe pięści, noże, pistolety i co tam jeszcze wpadnie im w ręce. Tymczasem w „Bartkowiaku” można naliczyć scen rachitycznych walk na palcach jednej ręki. W dodatku nakręcone są niewprawnie, bez dynamiki kina spod znaku „Johny’ego Wicka”, w którego ewidentnie twórcy są zapatrzeni. Trzeba im oddać, że starają się podążać za światowymi trendami. W scenach walk niewiele jest cięć montażowych, a aktorzy faktycznie wkładają trochę energii, by się razem odrobinę poprzewracać. Nawet można przetrzeć oczy ze zdumienia, kiedy piękniutki i chudziutki Józef Pawłowski, wcielający się w tytułową postać, kilkukrotnie kopnie i przeturla się razem z rasowymi zabijakami. Problem tych scen jest inny. Są źle kręcone: nie pod tym kątem, brakuje im właściwej kompozycji, a choreografii walk daleko do tanecznej lekkości. Wszystkim rządzi inscenizacyjny chaos, który wcale nie daje scenom kopanym realizmu.
A i tak te sceny wypadają o niebo lepiej niż cokolwiek innego w tym filmie – na czele ze scenami miłosnymi. Między Józefem Pawłowskim a Zofią Domalik nie ma żadnej chemii, a wypowiadane przez nich dialogi w intymnych momentach są bardziej śmiercionośne od jakiegokolwiek oddanego przez aktorów ciosu. W ogóle dialogi w „Bartkowiaku” są bardzo niebezpieczne – posiadają bowiem subtelność nieheblowanej deski, którą można byłoby kogoś zabić. Poezją złego smaku jest finałowy monolog Bartłomieja Topy, który gra totalnie karykaturalnego gangstera, pielęgnującego ogród i grającego w golfa nawet na dachu swojego apartamentu. Według twórców miał z tego wyjść rasowy psychopata, a wyszedł całkowity kretyn.
Najbardziej boli chyba to, że film nie sprawdza się ani jako kino akcji (może nawet przede wszystkim nie sprawdza się jako kino akcji), ani jako historia miłosna, ani opowieść o zemście, czy zaangażowana społecznie historia o niecnych gangsterach terroryzujących prosty lud pod osłoną skorumpowanej policji i wysoko postawionych polityków. A tak – taką ambicję ten film również posiada. Nie wiadomo więc, w czym miałaby tkwić siła filmu – w akcji, melodramatyzmie czy refleksji na temat moralności państwa. Ostatecznie każdy z tych elementów został tylko muśnięty i zostawiony w spokoju – bo jego rozwinięcie najwyraźniej przewyższało możliwości twórców.
A jakie są możliwości twórców widać na pierwszy rzut oka. Trudno im opowiedzieć spójną, angażującą historię, a jeszcze trudniej inscenizować pojedyncze sceny, szczególnie takie o większym ładunku emocjonalnym. Nie może być przypadkiem, że wszyscy aktorzy wypadają karykaturalnie, choć są to aktorzy naprawdę przyzwoici, przez ekran przewijają się choćby Bartłomiej Topa, Józef Pawłowski, Janusz Chabior, Zofia Domalik, Rafał Zawierucha, Antoni Pawlicki czy Danuta Stenka. Nie mówiąc o Mariuszu Bonaszewskim, który dosłownie pokazuje swoją twarz w jednym króciutkim zbliżeniu (czyżby to ślad po głębszych zabiegach montażowych? Nie wierzę, że tak porządny aktor zgodził się przyjechać na plan tylko po to, by zagrać worek treningowy dla psychopatycznego zabijaki).
Ale jest jeden pozytyw płynący z produkcji „Bartkowiaka” – być może zmobilizuje on innych twórców, by kręcić rodzime kino sztuk walki. Gorzej od Daniela Markowicza przecież nie wypadną, a potencjał takich historii jest spory.
Komentarze (0)