Premiera tygodnia – „Ghost in the Shell”: Profanacja i rozgrzeszenie

Tak się złożyło, że w jednym miesiącu na ekrany weszły dwa filmy będące aktorskimi przeróbkami klasycznych animacji – disnejowskiej „Pięknej i bestii” oraz anime „Ghost in the Shell”. Oba projekty więcej jednak dzieli niż łączy – ich twórcy w całkiem inny sposób podeszli do przełożenia rysunkowego świata na żywą akcję. Przy przerabiania tak kultowych tytułów jak dzieło Mamoru Oshii, zawsze należy wziąć pod uwagę, że dla wielu będzie to zakrawać na profanację świętości. Tak również będzie tym razem. I wielokrotnie trudno będzie odmówić  malkontentom racji. Niemniej należy docenić Ruperta Sandersa – autora nowej wersji – za odwagę i oryginale podejście do przerobienia klasycznego tytułu.

Oglądając animację, nie mogłem pojąć, dlaczego Amerykanie zajęli się właśnie nią. „Ghost in the Shell” Oshii jest filmem niezwykle hermetycznym, nieprzystępnym, gdzie ponad znikomą akcję ważniejsza jest filozoficzna głębia i klimat entropicznego miasta przyszłości, stającego się jednym z ważniejszych bohaterów opowieści. Najłatwiej byłoby wyrzucić cały intelektualny potencjał, wszystkie te rozważania na temat tożsamości i pamięci, a w zamian rozwinąć sceny walk i przerobić całość na efekciarską błyskotkę. Stało się jednak inaczej. Zamiast cokolwiek wyrzucać, Sanders postanowił potraktować oryginał jak szkielet, na który należy nabudować narracyjne i dramaturgiczne mięcho.

Sprawiedliwie należy zauważyć, że film z 1995 roku cierpiał na kilka sporych defektów – przede wszystkim był bardzo źle zbudowany dramaturgicznie. Brakowało mu przekonującego zakończenia, które rozładowałoby napięcie niezwykle intensywnej sceny kulminacyjnej i połączyło wszystkie wątki. Animacja robi wrażenie przegadanego szkicu – lekko zaznacza interpretacyjne tropy, sugeruje pewne intrygi, a przede wszystkim bardzo oględnie obchodzi się z warstwą filozoficzną. Jest filmem w pewnym stopniu konceptualnym – więcej sugerującym, niż odkrywającym. Intelektualne tropy są czystymi abstraktami, które realizują się w dialogach i sposobie przedstawienia świata przedstawionego – nikt jednak nie wyjaśnia jego funkcjonowania, nie wgłębia się w zasady współegzystowania robotów i ludzi, ani działania ich psychiki i roli tytułowego ducha dla filmowej rzeczywistości. Bohaterka oryginału jest intrygującą enigmą, bez przeszłości i przyszłości, która staje się marionetką w rękach twórców, niezbędną dla rozrysowania zależności miedzy bohaterami i zadzierzgnięcia intrygi. Jak źle to nie zabrzmi, Major nie była bohaterką „z krwi i kości”, lecz uosabiała tytułową skorupę, w której zamknięto żywego ducha.

Ten ciągły klimat niedookreślenia, cechujący oryginał, dodawał mu aury mistycyzmu, wzniosłości. Zwiększał wrażenie intelektualnej głębi i tajemniczosci tytułowego ducha. Sanders uznał, że te niejasności świetnie nadają się do wykorzystania jako szkielet dla widowiska utrzymanego w typowo hollywoodzkim stylu. No i tu pojawiają się kontrowersje. Bo każda konkretyzacja niesie za sobą uproszczenia, a zatem potencjalny zawód – dla każdego fana oryginału główna bohaterka mogła być kimś innym, teraz natomiast została wcielona w konkretną postać. Podobnie stało się z całą intrygą, która tym razem otrzymała solidny fundament – bohaterowie zostali zaopatrzeni w jasno określoną przeszłość, relacje między nimi stały się jaśniejsze, poboczne postacie naszkicowano mocniejszą kreską. Wszystko po to, by nie było żadnych niejasności, a żaden z widzów przypadkiem nie pobłądził w zakamarkach fabuły. Prawdą jest, że oryginał potrzebował narracyjnego liftingu, pytanie, czy ten dodał mu urody.

Fabuła nowej wersji jedynie w oględny sposób nawiązuje do oryginału. Są wszyscy najważniejsi bohaterowie, ale inaczej porozmieszczano akcenty. Nie ma już mowy o wielkiej polityce i szpiegowskich skandalach. Ich rolę przejęła wielka korporacja, odpowiedzialna za produkcję robotów z wszczepionymi ludzkimi mózgami. Major miała być pierwszym prototypem, prawda okazała się jednak znacznie bardziej skomplikowana. Głównym celem pozostało złapanie postaci, którą w oryginale nazywano „Władcą marionetek”. Inna jest jednak stawka – ważniejszą rolę do odegrania w konstruowaniu fabuły ma tym razem główna bohaterka, której problemy z tożsamością nieustannie wybijają się na pierwszy plan.

Czy wybory, których dokonali scenarzyści, nadając całości nieco inny wydźwięk, były trafione? Można mieć wątpliwości – ale one zawsze muszą się nasuwać przy tego typu manipulacjach. Najważniejsze, że duch oryginału nadal znajduje się w skorupie remake’u, co przy tak ryzykownym projekcie wcale nie musiało mieć miejsca. Twórcy uniknęli kompletnej banalizacji, choć cały potencjał intelektualny uległ daleko idącemu uproszczeniu. Trudno przy tym nie docenić sposobu, w jaki Sanders podszedł do przerobienia fabuły. Widać, że starał się, by za wszelką cenę zaspokoić fanów, którzy chcieli zobaczyć w nowej odsłonie kultowe sceny. Jego strategia przypomina nieco zabawy dadaistów. Bierze znane z oryginału elementy, nieco przerabia i osadza w nowej konfiguracji. Można to nazwać żerowaniem na sentymencie, ale również próbą okazania szacunku.

Podobnie potraktowano jakże istotną dla wersji z 1995 roku warstwę wizualną. Właśnie translacja stylu anime na żywą akcję była największym wyzwaniem, przed którym stanęli twórcy, przystępując do remake’owania animacji. Ten element zadecydował na przykład o artystycznej porażce „Pięknej i bestii”. Na szczęście Sanders podszedł do tego zadania całkiem inaczej niż Bill Condon – wykreował swój własny wizualny styl, ale nie zapomniał o oryginale. Największą transformację przeszedł krajobraz miejski, który w wersji z 1995 roku był symbolem rozkładu świata przyszłości. W remake’u tkanka miejska – wielkie drapacze chmur, wszędobylskie hologramy, ogromne reklamy, światła i neony – jest technologicznym pozorem, który błyska i miga, przesłaniając betonowe kikuty wieżowców i smutek bezdusznego molocha. Przedstawia się bardziej efektownie, z pewnością świetnie wygląda w trójwymiarze, ale nie jest tylko efekciarską błyskotką, nadal posiada potencjał metafory. Wszystko, co nowe w obrazie również zasługuje na pochwały. Począwszy od kreatywnego wykorzystania grafiki komputerowej, która przedstawia się niezwykle realistycznie, a kończąc na operowaniu światłem i kolorem. Trudno nie zauważyć, że głównym źródłem inspiracji był neonowy styl Nicolasa Windinga Refna, który, co trzeba przyznać, został świetnie dostosowany do przyjętej cyberpunkowej estetyki. Ten współczesny technologiczny poblask świetnie komponuje się z przeniesionymi niemal w nienaruszonym stanie cybernetycznymi efektami z oryginału. Wersja Sandersa „Ghost in the Shell” jest wersją pulsującą rytmem techno, co oczywiście miało swoje konsekwencje dla warstwy muzycznej. Można się zżymać na zbyt duże jej podobieństwo do dokonań Cliffa Martineza, ale to przecież nie kto inny jak Clint Mansell, czyli autor oprawy muzycznej filmu Sandersa, jest pionierem wykorzystywania minimalistycznej elektroniki we współczesnym kinie. On również podszedł do oryginalnej warstwy muzycznej, jakże charakterystycznej, z należytym szacunkiem. Choć jego kompozycje radykalnie różnią się od propozycji Kenjiego Kawai, to momentami słychać w nich dalekie echa znanych utworów.

Nowe „Ghost in the Shell” to niezwykle ryzykowny projekt, na który z pewnością będą kręcić nosem wyznawcy oryginału. Ale właśnie dlatego, że Sanders nie poszedł na łatwiznę i postanowił podejść do anime w kreatywny sposób, głęboko ingerując w tkankę animacji, należy go docenić. Jego dzieło najlepiej oglądać w oderwaniu od pierwowzoru, by nie narzekać na momentami daleko idące uproszczenia. Wtedy łatwiej wybaczyć frywolne podejście do wersji z 1995 roku i dojrzeć w nowej realizacji po prostu przyzwoite kino akcji z intelektualnymi pretensjami, dbające o warstwę wizualną, potoczystość opowiadania i dostarczanie maksymalnych, immersyjnych wrażeń. Okaże się wtedy, że nie odstaje ona od wysokiej średniej hollywoodzkiej.

 

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.