Recenzja – „Ciotka Hitlera”: My, czyli dobrzy

Telewizja Polska przy pomocy cyklu filmów przeprowadza ideologiczny szturm, który ma bardzo jasno wyartykułowany cel: przekonać wszystkich, że Polacy w czasie II wojny światowej z narażeniem życia ratowali Żydów. Niby nic kontrowersyjnego – przecież faktycznie tak było (no, może raczej bywało). Szkoda tylko, że jest to przedsięwzięcie tak bardzo intelektualnie łopatologiczne, fatalnie zrealizowane i artystycznie miałkie. A przynajmniej taki jest pierwszy film z szykowanej fali: „Ciotka Hitlera” Michała Rogalskiego.

„Kto ratuje jedno życie…” – tak nazywa się cykl Telewizji Polskiej, na który mają złożyć się filmy na ten sam temat. Mają opowiadać o bohaterskich Polakach ratujących Żydów w czasie II wojny światowej. Obok „Ciotki Hitlera” znalazły się w nim jeszcze takie filmy jak „Cudak” i „Schron”. Nie trudno dopatrzyć się w tym przedsięwzięciu odpowiedzi na „Pokłosie” i „Idę”, filmy, które rozliczały naszą przeszłość z win wobec narodu Żydowskiego. Jeśli jednak „Ciotka Hitlera” ma wyznaczać poziom artystyczny trylogii, to filmy te raczej nie przyćmią pamięci o filmach Pasikowskiego i Pawlikowskiego.

Łagodnie mówiąc. „Ciotka Hitlera” to dzieło równie kuriozalne jak jego tytuł, a dodatkowo źle nakręcone, urągające inteligencji, wizualnie zwyczajnie brzydkie, a konstrukcyjnie kulawe. Jego fabuła rozpisana jest tylko w jednym celu, by zilustrować tezę o bohaterskim ratowaniu Żydów przez Polaków. Prędzej sprawdziłoby się jako odcinek serialu, a nie autonomiczny, pełnometrażowy film kinowy.

Zacznijmy od tytułu. Bohaterski Polak wraz z dwójką synów pracują na Wiśle jako piaskarze. Pewnego dnia widzą, jak dwie osoby wpadają do rzeki po skoku z mostu. Bez chwili zawahania wskakują do wody, by je uratować. Gdy ojciec wciąga je do łodzi i dowiaduje, że to Żydówki, mówi, iż uratowałby nawet ciotkę Hitlera, bo takie jest wodniackie prawo. Słaby żart stał się więc zdaniem tak ważnym, że aż tytułowym. Ale to wiele mówi o samym filmie. Nie ma w nim niczego wystarczająco charakterystycznego, by móc wyciągnąć na afisze.

W fabule nie ma bowiem nic poza łopatologicznym: Polacy ratowali Żydów. Żydowska rodzina, która uciekła z getta, snuje się po Warszawie bez perspektywy znalezienia schronienia. Są tak zmęczeni tułaczką, że decydują się oddać w ręce Gestapo. Nie trafiają tam jednak, więc decydują się na samobójstwo. Ojciec skacze z okna, a matka z córką – z mostu. Traf chciał, że w okolicy przepływał bohaterski Polak, który pokrzyżował ich plany. Co jest dalej? Nietrudno się domyślić. Mężczyzna przechowuje Żydówki u siebie w domu, oczywiście – z narażeniem życia, o czym dobitnie informuje nas niezbędna scena, w której Niemcy prawie odnajdują kobiety.

I poza tą naskórkową historią w fabule nie ma już nic – ani zawahania ze strony mężczyzny, ani zwrotu akcji w postaci zachowania Żydówek, ani jakiejkolwiek intelektualnej refleksji na temat niejednoznacznego stosunku Polaków wobec Żydów w czasie II wojny światowej. No, może oprócz jednej sceny, w której grupka ewidentnie moralnie skarlałych mężczyzn atakuje bezbronne Żydówki – ale to odstępstwo potwierdzające regułę. U Rogalskiego, jeśli jakiś Polak waha się, albo ostatecznie nie decyduje na pomoc, to tylko i wyłącznie z powodu zagrożenia, jakie za sobą pociąga ukrywanie Żydów. To ma ich rozgrzeszać z różnych zachowań wobec Żydów. Wszyscy więc Polacy (oprócz trzech oprychów) są kryształowi, co niektórzy tylko po prostu nieco przestraszeni.

A żeby dodatkowo podkreślić wielkość bohaterskiego czynu Polaka, ratuje kobiety wbrew ich woli. One chcą umrzeć, oddać się w ręce Niemców, skoczyć z mostu, ale nie – nic z tego, nie ma warcie prawdziwego Polaka! Bo prawdziwy Polak zawsze stoi po stronie dobra, rozumianego tu jako Bóg, honor i ojczyzna. Boga reprezentuje ludowy katolicyzm w postaci uratowanego z rąk niemieckich grabieżców (ależ metaforyczna paralela! Przecież Matka Boska to też Żydówka! – mniej więcej taki jest intelektualny horyzont proponowanej retoryki) świętego obrazu Matki Boskiej. Honor bierze się z wierności zasad, w tym wypadku zasad panujących na wodzie, bo jak bohater kilkukrotnie powtarza, na wodzie panuje prawo wodniackie, które mówi jasno: „tonącego trzeba ratować”. Ojczyzna natomiast to zbiór osób prawych. Jeden z synów pyta się mężczyzny, kto wygra wojnę, na co ojciec mówi bez zawahania: „my, czyli dobrzy”. Nie ma więc wątpliwości, kim według twórców filmu są Polacy – narodem ludzi dobrych.

Jakby tej łopatologiczności było mało, „Ciotka Hitlera” to film zwyczajnie brzydki, niechlujny i artystycznie byle jaki. Nie wiem, czy wiecie, ale podczas II wojny światowej istniały tylko dwa kolory: szary i bury. Wszystko jest utrzymane w skali szarości, żadnych odstępstw! Przecież w tak posępnym świecie kolory były zakazane, a jakaś ekstrawagancja czerwieni, zieleni czy błękitu odbierałaby historii należytej powagi, a postaciom godności. Praca kamery, światło, przypominają manierę telewizyjną. Obraz zbudowany jest na mocnych kontrastach cienia i światła, pewnie po to, by pokazywać moralną czarno-białość ukazywanego świata. Ale ta metaforyczność nie wybrzmiewa, raczej topi się w byle jakim realizmie, budowanym za pomocą obskurnych, ale chirurgicznie czystych scenografii i kostiumów. To taka wiarygodność świeżo wyciągnięta z szafy kostiumografa.

Prawicowym decydentom od dłuższego czasu marzy się wielki film o bohaterstwie polskiego narodu. I, w sumie, niech robią, tylko niech robią z artystycznym wyczuciem, z intelektualną subtelnością i techniczną biegłością. Taki film nawet już powstał, to „W ciemności” Agnieszki Holland, co skończyło się nawet nominacją do Oscara. Także, są dobre wzorce, teraz wystarczy odrobina talentu i dobrej woli – i gotowe. Cóż, przed nami dwa kolejne filmy na ten sam temat. Wygląda na to, że jakość postanowiono przekuć w ilość. Ale może do trzech razy sztuka? Obawiam się, że nie tym razem.

Ocena: 3/10