Łukasz Grzegorzek powrócił po bardzo dobrym „Kamperze”. Jego „Córka trenera” ma z jego debiutem sporo wspólnego, choć brakuje w niej trzydziestolatków cierpiących na syndrom Piotrusia Pana, małżeńskich zdrad i gier komputerowych. Jest za to nastoletnia tytułowa bohaterka, która postanawia w końcu przeciwstawić się swojemu ojcu, który już dawno temu skrupulatnie zaplanował jej życiową drogę. Grzegorzek ponownie zachwycił luzem i swobodnym, żartobliwym sposobem opowiadania o sprawach niezwykle poważnych i trafiających do serc każdego z widzów.
Wiktoria jeździ z ojcem z miasta do miasta, a raczej z miasteczka do miasteczka. Zaliczają turnieje w Mrągowie, Bielsku-Białej czy Oławie, traktując każdy z nich niemal jak Wielki Szlem. A przynajmniej tak widzi je ojciec, mężczyzna, który doskonale wie nie tylko, jak powinna jego córka trenować, ale również jak ma spędzać wolny czas i jakie życie będzie dla niej najlepsze. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy nad jej łóżeczkiem zawiesił piłkę tenisową – bo, jak wciąż uważa, uprawianie sportu to najlepsza droga do samorealizacji i samodzielności. Jego najważniejszą cechą jest konsekwencja, dlatego ani przez moment nie ma wątpliwości, że obrana ścieżka zawiedzie ich do sukcesu.
Już na początku filmu zostajemy zaskoczeni. Okazuje się bowiem, że to wcale nie „córka trenera”, a właśnie jej ojciec, grany przez Jacka Braciaka, jest tu najważniejszym bohaterem. To on najbardziej angażuje się emocjonalnie i kładzie wszystko na jedną szalę, a w konsekwencji przeżywa największą tragedię. Bo pomimo swojej lekkości i żartobliwości „Córka trenera” jest filmem niezwykle cierpkim – niemniej niż „Kamper”. Opowiada o zawiedzionych nadziejach, rozczarowaniu, ale również druzgocącej świadomości, że poczynione inwestycje nigdy nie przyniosą oczekiwanego zysku.
Film Grzegorzka pod atrakcyjnym płaszczykiem filmu sportowego opowiada uniwersalną historię relacji ojca i córki. Tenis jest tu tylko pretekstem, ostatecznie chodzi jednak o wydobycie dramatu, przeżywanego przez z pewnością wielu ojców na całym świecie, którzy muszą pogodzić się z tym, że ich ukochane córki przestają być od nich zależne. Nie przypominam sobie innego filmu, który w taki sposób opowiadałby o dojrzewaniu – nie oczami tych, którzy wchodzą w dorosłość, ale ich rodziców. Ta prostota historii z jednej strony może sprawić zawód, bo fabuła filmu rozwija się od dokładnie tak, jak można się spodziewać, ale z drugiej strony oczyszcza obserwowaną relację z niepotrzebnych ozdobników. Dzięki temu całość opiera się na tym, co dzieje się między bohaterami – skupia się w pierwszej kolejności na przejmujących i angażujących portretach postaci.
Ale cały dramat (z punktu widzenia ojca) wydobywania się córki na niepodległość, a tym samym uzyskiwania przez nią własnej tożsamości, zostaje złagodzony i oczyszczony z pretensji dzięki znakomitemu humorowi. Grzegorzek jest mistrzem lekkich i zabawnych dialogów, które nie tylko rozrzedzają gęstą atmosferę buzujących emocji, ale również potrafią dostarczać niezwykłej rozrywki. Są równie niewymuszone, naturalne i bezpretensjonalne co te znane z „Kampera”.
Jednak nie byłoby tego filmu bez aktorów, a przede wszystkim bez Jacka Braciaka, który w końcu otrzymał rolę na miarę swojego talentu. Inna sprawa, że wydaje się ona napisania z myślą o nim. Może bowiem, jak robił to na ekranie już wielokrotnie, do woli tuszować słodkim uśmieszkiem bezwzględność i oschłość. Ale przede wszystkim udało mu się stworzyć postać niezwykle złożoną i niejednoznaczną – przyciągająco-odpychającą. To niewiarygodne, ale można z nim jednocześnie sympatyzować i wyliczać wszystkie jego uchybienia i przywary. W meczu między nim, a jego córką trudno wyłonić jednoznacznego zwycięzcę – bo od początku do końca jasne jest, że za każdych chybionym gestem, każdą pyskówką, kłótnią i szorstkim słowem stoi wielka miłość, której nie potrafi się wyrazić w inny sposób.
„Córka trenera” to bardzo prosty film. Utkany z pięknego, polskiego lata, nieustannej jazdy samochodem, przekomarzań córki z ojcem, morderczych treningów, przegranych zawodów, ale również miłosnych zauroczeń, zmysłowości, niemożliwego do wyrażenia buntu i pragnienia życia własnym życiem. A przy tym Grzegorzkowi udała się rzecz wyjątkowa, bowiem potrafił połączyć perspektywę rodzica i dziecka – pokazać zarówno rozczarowanie, jak i chęć wyrwania się z tego, co narzucone. Jest w tym elementarna życiowa mądrość oraz ciepło zrozumienia każdej ze stron, pozbawione wywyższającego się spojrzenia z góry. No i żartobliwość, która zbliża film do najbardziej udanych amerykańskich indie-komedii. Wymowne, że największego zgrywusa w filmie gra nie kto inny jak sam reżyser.
Komentarze (0)