MFF T-Mobile Nowe Horyzonty #9 – Sztuka do kwadratu

W końcu! Dziewiątego dnia festiwalu doczekałem się najbardziej oczekiwanego przeze mnie filmu może nawet całego roku, czyli laureata Złotej Palmy „The Square” Rubena Ostlunda. Ale to nie był jedyne dzieło, które obejrzałem. Tak się złożyło, że obok bardzo przyzwoitych filmów, tym razem sąsiadowały obrazy całkowicie nieudane. Sprawdźcie, na które filmy warto zwrócić uwagę, a od których trzymać się daleka. No, ale przede wszystkim – jak wypadł laureat tegorocznego Cannes!?

13 powrotów, reż. Wiktoria Szymańska

Dokumentalistka miała ambicje, by opowiedzieć o śmierci poprzez dwie skrajności: obecność i stratę. Łączy ze sobą historie nowonarodzonych dzieci z odejściem rodziców, którzy nie doczekali ich pojawienia się na świecie. Korzystając z kolażowej, płynnej, poetyckiej estetyki, opowiada historie trzynastu osób, które odeszły albo zbliżają się ku śmierci. Ciekawy pomysł, by spróbować dokończyć zbyt wcześnie zakończone żywoty i przedstawić ich spojrzenie na bliskich, którzy pozostali – przypominający swoją drogą „A Ghost Story” Davida Lowry’ego – przerodził się w nieznośny, pretensjonalny banał. Okazuje się bowiem, że Szymańska nie ma do powiedzenia niczego, co nie byłoby powielaniem niezwykle zgranych motywów. Większość zdjęć była kręconych w okolicach zbiorników wodnych lub wręcz w wodzie – no tak, bo to niezwykle odkrywcze, że woda jest ambiwalentnym symbolem śmierci i życia. Szymańska komponuje swój film z impresyjnych ujęć, które zaopatruje pretensjonalnymi, banalnymi wypowiedziami niby-duchów. Tylko jedna historia, ta trzymająca się najbliżej konkretu i autentycznych bohaterów, wypada wiarygodnie – opowieść o młodej kobiecie, która kilka lat po ślubie zachorowała na raka i musi pogodzić się z nadchodzącym rozstaniem. Jej losy faktycznie mogą poruszyć, bo nie wynikają z artystowskich zapędów reżyserki, która bezprawnie manipuluje obrazami uczuciami bohaterów. Od impresyjnych, pseudo-poetyckich i nic nie wnoszących zdjęć, patetyczno-żałosnych niby pożegnań zza grobu, piętrzących się banałów i wylewającej się z ekranu pretensji, znacznie wolałbym całkiem klasyczny film o bólu osób, które w obliczu zbliżającej się śmierci, muszą pożegnać się z najbliższymi.

Ocena: 3/10

Droga Aszera, reż. Matan Yair

Ta polsko-izraelska koprodukcja udowadnia, że literatura ma znaczenie. Dokonuje tego w niezwykle pomysłowy sposób, skupiając się tak naprawdę na czymś całkowicie innym. „Droga Aszera” to trochę dwa filmy w jednym – jeden opowiada o ścieraniu się ojca z synem, drugi natomiast jest historią młodego, wybuchowego mężczyzny, który na przekór okolicznościom i opiniom o sobie chce poznać bliżej świat literatury i zdać maturę. Tytułowy Aszer pracuje u swojego ojca w firmie budowlanej, a po godzinach uczęszcza do szkoły, by przygotować się do egzaminu. Ojcu wcale nie podobają się edukacyjne ambicje syna – jego przyszłość wiąże z przejęciem rodzinnego interesu. Krnąbrny chłopak nie słucha ojca i robi wszystko, by osiągnąć swój cel – ale jego wybuchowa, prostolinijna i bezkompromisowa dusza nieustannie ściąga na niego kłopoty. Chłopak szczególnie upodobał sobie zajęcia z literatury, które prowadzi nauczyciel, pragnący wpoić swoim podopiecznym przede wszystkim miłość do czytania i myślenie, a nie formułki przydatne na egzaminie. Nauczyciel niema w sobie niczego z Johna Keatinga ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. Nikt nie będzie w patetycznym geście stawał na biurku w jego obronie – bo „Droga Aszera” to film utrzymany w tonacji realistycznej, więc jest jak w życiu: w szkole bywa różnie, szczególnie, gdy ma się do czynienia z tak zwaną trudną młodzieżą. A do nich należy Aszer, który poza swoją wybuchowością posiada elementarne problemy z kontaktami społecznymi – podobnie zresztą jak ze swoim ojcem, którego kocha, ale odmiennie spogląda na świat. „Droga Aszera” to film skromny, prosty, momentami wręcz prostolinijny, jak jego bohater, ale przy tym równie szczery – po prostu zrodzony z pasji. Reżyser ostatecznie bardzo sprawnie, za pomocą jednego dialogi, związał ze sobą oba wątki, co zwieńczyło bardzo przyzwoity film.

Ocena: 6/10

The Square, reż. Ruben Ostlund

Po znakomitym „Turyście” i Złotej Palmie, oczekiwania wobec „The Square” były ogromne. I choć to bardzo dobry film, to można poczuć lekkie ukucie rozczarowania. Jego źródło bierze się z nierówności, która jest spowodowana brakiem wyrazistej konstrukcji, która fundowała „Turystę”. Jego siłą był fabularny minimalizm i emocje, które narastały niczym lawina. „The Square” jest natomiast filmem znacznie zimniejszym – opartym na intelekcie, a nie uczuciach. Gdyby Haneke miał poczucie humoru, kręciłby właśnie takie filmy – dusił nie grozą i oziębłością, ale śmiechem. Z powodu swojej efemerycznej natury dzieło Ostlunda momentami rozpada się i zwyczajnie traci tempo. Jakich by ciekawych rzeczy nie mówił, nie jest w stanie w pełni wciągnąć widzów w snutą opowieść, bo wywołuje niekontrolowany dystans. Choć „The Square” posiada, co prawda pretekstową, ale wyraźną linię fabularną, to najlepszy jest w pojedynczych mini-scenkach, które składają się na wyjątkowo zjadliwy pejzaż świata sztuki, a tak naprawdę współczesnych społeczeństw Zachodu. Są one reżyserskim popisem znakomitego słuchu do dowcipnych, niezwykle inteligentnych dialogów, wyczucia absurdu i zmysłu krytycznego. Film Ostlunda jest satyrą, wyśmiewającą przywary kuratorów, artystów, dziennikarzy, ale również zwykłych przechodniów czy pracowników fizycznych. Istotnym jest, że Szwed wcale nie krytykuje, jak mogłoby się wydawać, sztuki współczesnej – jest bezlitosny dla rynku, jego mechanizmów, ludzi funkcjonujących w branży, ale w żadnym momencie nie wyśmiewa samego artyzmu, który mógłby przecież stać się tak łatwym celem szyderstwa. Ostlunda interesują ludzie, którzy, jak jeden mąż, wydają się być pogrążeni w mentalnym kryzysie. I choć jest dla nich bezlitosny, to nie oni ostatecznie wydają się winni narastającym w filmie patologiom. Głównym oskarżonym wydaje się globalny stan ducha liberalnych, kapitalistycznych społeczeństw, które wpadły w moralną pułapkę – nie chcą być oskarżone o obojętność i deklarują pomoc potrzebującym, wydają się otwarte, tolerancyjne i nowoczesne, ale pod pozorami skrywają obezwładniające i dystansujące lęki: o utratę pozycji społecznej, brak płynności finansowej, przemoc, brak sensu. One wydają się narastać i infekować wszelkie relacje społeczne. Głównym poruszonym przez Ostlunda problemem jest totalny kryzys zaufania – Szwed jedynie diagnozuje, nie podaje przyczyn, ani tym bardziej nie daje żadnych rozwiązań. Choć jego faworytem do oskarżenia wydaje się jednak gospodarka neoliberalna, która ostatecznie steruje wszystkimi procesami, o które krytykuje film. Niemniej razy rozdaje każdemu po równo – jak w najlepszej scenie filmu, w której dziennikarka Anna przychodzi do głównego bohatera z pretensjami po wspólnie spędzonej nocy. Kilkoma uwagami rozpracowuje jego cynizm i wyrachowanie, wydaje się tryumfować, a wraz z nią cały kobiecy świat wrażliwości i uczuć. Jednak zaledwie jedno słowo wystarczy, by układ sił się zmienił i Christian skutecznie zripostował. Ta scena jest wyjątkowo znacząca, bo Ostlund pokazał w niej, że jednej prawdy nie ma – podobnie jak wspaniałego medykamentu, który spowoduje uwrażliwienie społeczeństw, rozwiązanie problemów ekonomicznych, eliminację lęków, wzrost zaufania i powszechną szczęśliwość. Nigdy nie dogodzi się wszystkim, zawsze ktoś będzie niezadowolony, a jedyne do czego Ostlund namawia to szczerość. Jak na moralistę przystało, wzywa do osobistego i społecznego rachunku sumienia – w czym, paradoksalnie, może nam pomóc sztuka. Bo choć „The Square” wydaje się być satyrą na współczesny art-world, to przecież samo niewątpliwie jest dziełem sztuki.

Ocena: 8/10

Powrót Giganta, reż. Adam Sikora

Tytułowy Gigant to opuszczony hotel gdzieś na pograniczu polsko-czeskim. Przyjeżdża do niego mężczyzna, twierdzący, że nie lubi za wiele mówić. Okazuje się jednak, że przez cały film gada i to takie bzdury, że słuchać się tego nie da – na dodatek głównie do siebie. Drugą osobą w hotelu jest samotna kobieta, która przyjechała, by odebrać sobie życie po rozstaniu z mężem. Sikora próbować nakręcić coś w rodzaju depresyjnej i wieloznacznej historii miłosnej, ale całkowicie mu się to nie wyszło – podobnie zresztą, jak każdy inny element tego ze wszech miar nieudanego filmu. Reżyser nie zdecydował się wyjaśnić, kim jest główny bohater, co sprowadza go do opuszczonego hotelu, ani dlaczego nieustannie gada do siebie jakieś nieskładne bzdury. Film składa się z nieśpiesznego wędrowania bohatera po długich, pustych korytarzach hotelu, skrzypienia podłogami i drzwiami, relacjonowania obskurnego stanu sanitariatów oraz pretensjonalnych rozmów anonimowego mężczyzny z równie niedookreśloną postacią kobiecą. W pewnym momencie nie wiadomo już, czy lepiej, gdy film niemiłosiernie wlecze się w scenach przeładowanych długimi, nic niewnoszącymi ujęciami i milczeniem, czy gdy bohater zaczyna przemawiać. Jedyne, co podczas seansu jest pewne, to fakt, że chciałoby się wyjść z sali jak najszybciej. Aktorzy nie grają, scenariusz nie działa, zdjęcia są fatalne – również na poziomie technicznym (obraz skakał podczas częstych panoram) – dialogi niedorzeczne, sceneria jest brzydka, a historia nieciekawa. Film nie broni się absolutnie niczym, więc powinien raz na zawsze popaść w zapomnienie.

Ocena: 2/10

Wszechstronna dziewczyna, reż. Colm McCarthy

Przykład bardzo dobrze pomyślanego i zrealizowanego niezależnego kina gatunkowego. Tym razem konwencją okazało się zombie movies, którego formułę ten film znacząco odświeża. Opowiada o świecie znajdującym się na progu ostatecznej zagłady – w trakcie zombie apokalipsy. Ten świat obserwujemy z perspektywy małej dziewczynki – tytułowej wszechstronnej – która na pozór nie różni się niczym od zwykłych rówieśników. Jednak mieszka w jednostce wojskowej, jest przetrzymywana w celi, a poruszać się może jedynie w specjalnie przygotowanej uprzęży. Takich jak ona jest więcej – podobne dzieciaki nie znają innego życia, więc przyjmują swój los za normę. Brytyjski reżyser na własne potrzeby przekształca formułę kina o zombie – wprowadza własne zasady gry, wokół których organizuje fabułę. Trzeba przyznać, ze jest w tym niezwykle sprawny i oryginalny. Potrafi również tak operować budżetem filmu, by nie było widać niedoróbek, a akcja wciągała i angażowała emocjonalnie. „Wszechstronna dziewczyna” to przykład emocjonalnego kina rozrywkowego, które sięga po teoretycznie zgrane pomysły, lecz przekształca je w coś oryginalnego. Potrafi przy tym wciągać i wymuszać empatię – nawet z bytami nieludzkimi. Nie popada w schematyzm, lecz tworzy własny, spójny filmowy świat. Nie boi się niełatwych rozwiązań i kontrowersyjnych decyzji scenariuszowych. Miejcie na oku tego reżysera, wszystko wskazuje na to, że już wkrótce nieźle namiesza w światowym kinie gatunkowym.

Ocena: 6/10