„Blondynka” Andrew Dominika jest męczącą eksploatacją fikcyjnej biografii Marylin Monroe. Eksploatacją moralnie dwuznaczną, odpychającą i przyprawiającą o ból głowy.
To nie jest film o Monroe. Tytułowa blondynka jest tylko wytrychem, by opowiedzieć o obrzydliwym świecie filmowej branży i poniżanych kobietach – szczególnie tych o ładnych buziach. Jest więc filmem ze wszech miar współczesnym, raczej mówiącym o Harveyu Weinsteinie niż Hollywoodzie lat 50. Dominik spogląda na ten świat jak na szczególnie obrzydliwy kawałek fekaliów – piętrzy możliwe ohydztwa, zgnilizny i obmierzłości. Monroe go nie interesuje, w sumie to eksploatuje ją dokładnie tak samo, jak wykorzystujący ją hollywoodzcy mugole, którzy interesowali się tylko jej dostarczającymi przychód krągłościami, a nie osobowością. Biografia – przefiltrowana przez opowiadanie Joyce’a Carola Oatesa – sławnej aktorki jest pretekstem, by wydobyć na wierzch wszelkie możliwe nieczystości zdaje się nie tylko Hollywoodu, ale męskiego świata w ogóle.
Niby Dominik intencje ma dobre. Tylko co z tego, jak wyszło pokracznie, żałośnie i – co najgorsze – obrazoburczo. Mit Monroe jest doskonale znany, podobnie jak tajemnice jej życia prywatnego – brak szczęścia, depresja, odklejenie od scenicznej persony. I Dominik w tej materii nie mówi niczego nowego, jedynie dociska gaz do dechy, by jeszcze bardziej upodlić swoją bohaterkę, jeszcze bardziej jej dowalić, a pośrednio temu samczemu, okrutnemu światu. Dlatego w każdej scenie poniewiera swoją bohaterkę – gwałci, poniża, upodla. Wszystko dla potęgowania wrażenia, tarzania widzów w jeszcze bardziej śmierdzącym gównie.
Najgorsze jest to, że przez cały czas próbuje przekonywać, że Monroe żyła w świecie z celuloidu – nie była prawdziwa. Dlatego wiele scen rozpoczyna od kultowych ujęć popularnych fotografii. Nikt jej nie znał naprawdę. Tylko on, Dominik, on jeden zna prawdę i nam ją wyjawi. Jak ona brzmi? Otóż, na całym życiu Monroe cieniem położył się brak ojca – to ten pierwszy mężczyzna, który ją wykorzystał i zostawił na pożarcie krwiożerczemu światu. A ona głupiutka, naiwna, wciąż czekała, że mężczyzna jej snów wreszcie się pojawi i ją ochroni. Czy może być większy pseudopsychoanalityczny banał niż figura nieobecnego ojca, która wpływa na całe nasze życie?
A Dominik naprawdę nie ma żadnego innego pomysłu na psychologiczną głębie Monroe. Jedynie rozszczepia jej osobowość na Marylin i Normę Jean – jakby były dwiema niezależnymi osobami. Stawia ją na skraju schizofrenii, nie wyjaśniając jednak w żaden sposób, skąd to rozbicie, skąd tyle nieszczęść, skąd skrajna depresja. Wykorzystuje jej historię jako metaforę samczego świata, a potem porzuca Monroe jak niepotrzebny kawałek ładnego, przeżutego ciałka – nic ją na dobrą sprawę nie obchodzi. Dominik jest kolejnym mężczyzną, który ją bierze i wyrzuca.
A przy tym Dominik jest prostacki, łopatologiczny, intelektualnie toporny. Jak chce pokazać obrzydliwy tłum gapiów, którzy sprowadzają Monroe do długich nóg i krągłego tyłka, to musi pokazać całe może gwiżdżących facetów i jeszcze im mordy powykrzywiać, by nie było wątpliwości, że to małpy, którym w głowach tylko majtki spod rozwiewanej sukienki. Żeby nie było wątpliwości, że Hollywood ją przeżuł i wypluł, trzeba zacząć od gwałcącego producenta. I to w sumie cały intelektualny potencjał tej opowieści, a wszystkie kolejne sceny tylko powtarzają te okropności – Marylin wykorzystano, sprowadzono do ciała, zamieniono w ikonę, nikt nie widział w niej osoby, nikt nie traktował poważnie, każdy ją sobie używał, zużywał i gwałcił. Jasne, rozumiem koncept, może i tak było – ale, proszę, opowiedzcie o tym ciekawiej, z większą subtelnością, wrażliwością, uważnością. A tu niczego z tego nie ma, jest czysta eksploatacja, wyrywanie flaków.
A przy tym każda scena kalkulowana jest na artystyczny diament. Dominik staje na głowie, by mnożyć zabiegi, pomysły, nieoczywiste sposoby kręcenia. Bo każda scena jest czymś więcej niż sumą ujęć – jest bowiem wielką metaforą, symbolem, znakiem. Reżyser nie potrafi po prostu opowiadać historii zmyślonego życia Marylin, on wygłasza pseudo moralitet wielkimi literami, gdzie zamiast Piękna, Dobra i Prawdy, jest Brzydota, Zło i Kłamstwo, ale niezmiennie mówione z emfazą i patosem. Bo tu wszystko ma drugie dno, każdy szczegół znaczy, nic nie jest tym, czym się wydaje. Bo to przecież Wielka Sztuka. Szkoda tylko, że tak płytka, miałka i oczywista.
Myślałem, że chociaż Ana de Armas się obroni. Ale jej kreacja przypomina zeszłoroczną szarżę Kristen Stewart w 'Spencer’ – tylko jeszcze bardziej dociśniętą, pokraczną i niezamierzenie śmieszną. Armas – to fakt – wygląda niemal identycznie jak Monroe. Tylko – co z tego. Bo jej rola na krawędzi obłędu jest w każdym aspekcie 'za bardzo’ – za bardzo emocjonalnie rozchwiana, za bardzo naiwna, za bardzo zrozpaczona, za bardzo psychotyczna. Zresztą bohaterce nawet trudno współczuć, bo wydaje się lunatyczką, która żyje we własnym, zamkniętym świecie obsesji i iluzji. Tu nic przecież nie dzieje się naprawdę – to tylko świat ulepiony z celuloidu. Wychodzi zatem na to, że de Armas byłaby lepszym Jamesem Bondem niż Marylin Monroe.
W konsekwencji dostaliśmy film na skraju załamania nerwowego, który swoim rozhisteryzowaniem potrafi doprowadzić do epilepsji. Operuje samymi metaforami, które ostatecznie niczego nie mówią ani o Monroe, ani o Hollywoodzie, ani o mężczyznach. Bo wszystko jest tu za mocne, więc całkowicie nieprzekonujące.
Komentarze (0)