Zapomnijcie o „Bohemian Rhapsody”. Rami Malek? Już nawet nie pamiętam, kto to jest. Nieprzyzwoicie klasyczna i nijaka biografia Freddy’ego Mercurego, nielicująca z jego ron’n’rollowym życiem, wypada jeszcze bardziej blado na tle cekinowego szaleństwa kampu, kiczu i muzycznej pop-energii „Rocketmana”. Tak właśnie powinno robić się filmy biograficzne, jeśli nie chce się popaść w banał spranej konwencji. Film Dextera Fletchera jest jak sam Elton John – kolorowy, ekscentryczny, kiczowaty, ale pod warstwą cekinów, pióropuszy i wymyślnych okularów skrywa się ogromny dramat.
„Rocketman” jest bardziej rock’n’rollowy niż niejeden film o gwiazdach rocka. Jest w nim energia, kontrowersja i pełno świetnej, porywającej muzyki. Aż trudno uwierzyć, że Elton John nie szarpał na scenie drutów i nie rzucał włosami, a w zamian grał na fortepianie i lubował się w butach na koturnach i kostiumach wprost z rewiowych kabaretów. Ale życie toczył iście rock’n’rollowe, przynajmniej do momentu pójścia na odwyk, od czego zaczyna się film. W wielkim, czerwonym, naładowanym świecidełkami kostiumie zwieńczonym potężnymi rogami wparowuje na spotkanie AA. Sceniczne przebranie jest jego tarczą – przed prawdą i obnażeniem uczuć. Jednak wraz z rozwojem akcji oderwie rogi, zerwie cekiny, aż w końcu zrzuci z siebie śmieszne wdzianko, by szczerze opowiedzieć o swoich grzechach.
Fletcher skrupulatnie rekonstruuje losy Eltona Johna – od wczesnego dzieciństwa aż do teraz – ale zupełnie nie przejmuje się faktami. Tu młody Elton może zamienić się w nastolatka podczas jednego tanecznego numeru, skomponować „Your Song” przy pierwszym podejściu do pianina i dosłownie unieść publiczność kilka centymetrów nad ziemię. Tu może zdarzyć się wszystko, bo wszystko może się zdarzyć w niesamowitym, kolorowym świecie muzyki Johna. Fletcher zaufał właśnie muzyce, która okazała się najlepszym medium do opowiedzenia o swoim kompozytorze – i nawet fakt, że to nie on pisał teksty, zupełnie nie przeszkadza. Dzięki temu twórcy uniknęli ślepego zaułka poprawnego, ale bezdusznego biopicu, w którym forma ma się nijak do treści – jak, nie przymierzając, w „Bohemian Rhapsody”.
To nieustanne odwoływania do filmu Briana Singera nie są bezpodstawne. Nie tylko dlatego, że to właśnie to dzieło za kilka lat obwołamy odpowiedzialnym za całą falę muzycznych biografii, ale również z tego względu, że losy Mercurego i Johna są zaskakująco do siebie podobne – z tą różnicą, że u tego drugiego wszystko zakończyło się happy endem. John również błyskawicznie wspiął się na sam szczyt muzycznego świata, borykał ze swoim homoseksualizmem, związał się z partnerem, który równocześnie był jego managerem, nieszczęśliwe wiązał się z kobietami, no i uzależnił od alkoholu i narkotyków. Fletcher skrupulatnie przeprowadza nas przez te wszystkie etapy w życiu Johna, ale zupełnie nie dba o prawdopodobieństwo.
W zamian stawia na spektakl – kicz, pióra, kostiumy, buty, cekiny, taniec, śpiew i światła! Podczas seansu możemy poczuć się jak na jednym ze świetnych koncertów bohatera, gdzie czaruje się nas roześmianą personą piosenkarza. Jednak szybko okazuje się, że pod tą powierzchnią skrywa się ogromny dramat – problemy z rodzicami, brak akceptacji dla własnego ciała i orientacji, samotność, złość, depresja i uzależnienia. Okazuje się, że nie trzeba popadać w minorowy ton, by podjąć te wszystkie tematy. Kicz, kamp i popkultura również nadają się do tego znakomicie. Nie da się jednak nie odnieść wrażenia, że absurdalnie wymyślne kostiumy Eltona Johna były przebraniem, za którym starał się ukryć swoje problemy i kompleksy. Fletcher to obnaża, ale nie bezlitośnie – raczej z wielkim szacunkiem i taktem.
„Rocketman” to nie tyle biografia artysty, co raczej wielki hołd dla jego twórczości – dlatego ważne miejsce w tej historii ma również jego tekściarz, i to nie tylko dlatego, że był przyjacielem Johna. Tu każde ważne wydarzenie spuentowane jest piosenką i znakomitym układem tanecznym, nadspodziewanie celnie komentując obserwowane zdarzenia. Bo film Flatchera to przede wszystkim niezwykle energetyczny musical pełen wyjątkowo pomysłowych scen śpiewanych, w których pojawić się może absolutnie wszystko, nawet mały kosmonauta grający na malutkim pianinie na samym dnie wielkiego basenu.
„Rocketman” ma w sobie coś paradoksalnego – jest pełen najradośniejszych kolorów, a bije z niego ogromny smutek, jest zarazem niczym najlepsze sceniczne show i dogłębną analizą życia prywatnego swojego bohatera. I to właśnie dzięki temu ma tak wielką siłę oddziaływania. A przy tym jest zwyczajnie fair wobec Eltona Johna – jest przesiąknięty tą samą energią, pomysłowością i osobowością, co piosenkarz. Tak powinno się robić biografie ponadprzeciętnych osobowości!
Ocena: 7/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (1)
No nareszcie! Na takie opinie czekałem po BH – pozostaje tylko sprawdzić w kinie, czy masz racje 😉 pozdro!