Premiera tygodnia – „BFG: Bardzo Fajny Gigant”: Bardzo Niefajny Gigant

Steven Spielberg, wraz z innymi reżyserami tworzącymi kino nowej przygody, uczył nas śnić filmowe sny. To właśnie on przyczynił się do tego, że wielkie ekrany zaroiły się od fantastycznych postaci, niesamowitych krain i bohaterów przeżywających mrożące krew w żyłach przygody. Jego „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”, „E. T.” czy „Jurassic Park” spowodowały, że nasze sny stały się barwniejsze niż kiedykolwiek. Dziś, gdy co tydzień otrzymujemy nową dawkę niesamowitych kinowych wrażeń, coraz mniej rzeczy robi na nas wrażenie. Publiczność, nawet ta najmłodsza, wydoroślała.

„BFG: Bardzo Fajnym Gigantem” Spielberg spróbował zwrócić widzom ich utraconą dziecięcość. Chciał zrobić film, który stanie się „E.T” dla nowego pokolenia – w takim samym stopniu rozbudzi wyobraźnię i pokaże, ile jeszcze światów, przestrzeni i wrażliwości jest do odkrycia. Niestety, porażka tego przedsięwzięcia udowodniła coś zupełnie przeciwnego. Wykreowane w cyfrowych maszynowniach fantastyczne giganty i ich wyśniona kraina mało kogo może zachwycić. Również ze względu na realizacyjny poziom. Gdy na ekranie można, dzięki komputerowej aparaturze, pokazać wszystko, to trzeba włożyć coraz więcej wysiłku, by cokolwiek kogokolwiek zachwyciło. Zblazowanie, które miało nas ochronić przed nadmiarem oferowanym przez dzisiejszy świat, okazało się uniewrażliwiającą pułapką.

Ale może to nie wina coraz bardziej wymagającej widowni, lecz twórców, którym się wydaje, że mogą zaspokoić publiczność byle efektem. Najwyraźniej tak właśnie myślał Spielberg, któremu się wydawało, że tworząc film dla najmłodszych, może się mniej przyłożyć. Dzieci jednak czują fałsz z daleka, więc i od tego filmu będą się trzymać jak najdalej.

Największym problemem „BFG” jest brak wciągającej i przekonującej fabuły. Projekt opiera się na komputerowych efektach – strzelam, że około 90% całości zostało wygenerowane komputerowo i to niekoniecznie w rzemieślniczo mistrzowski sposób. Wszystko skrzy się kolorami i wizualnymi pomysłami, ale to zbyt mało, by do siebie kogokolwiek przekonać. Symulowanie przez animację kina żywej akcji dały zły efekt. Film o wiele lepiej by się sprawdził, gdyby w całości był animacją. A tak – utknął w pół drogi. Połączenie efektów specjalnych z grą aktorską zdradziło sztuczność całego przedsięwzięcia.

Głównymi bohaterami jest tytułowy gigant i, dla kontrastu, mała dziewczynka – sierota z domu dziecka. Musiała zostać porwana przez wielkoluda, bo przez przypadek zobaczyła, jak przemyka się ten w środku nocy ulicami Londynu. Bojąc się, że mała wyda go ludziom, gigant musiał zabrać ją ze sobą. Na szczęście gigant jest fajny i nie chce jej pożreć, jak mają to w zwyczaju jego pobratymcy. Fabuła kręci się właśnie wokół nienajlepszego usposobienia reszty wielkich stworów, które nie tylko mają inklinacje do porywania „ziemniaków”, jak mówią o ludziach, ale również niekoniecznie czują respekt i sympatie do swojego wegetariańskiego kumpla. Na takie dictum nie zgadza się dzielna dziewczynka, która zaprzyjaźnia się z wielkoludem – dlatego postanawia rozprawić się na swój sposób ze szkaradami.

Trudno inaczej nazwać ten zarys fabuły – bo nie pełnoprawną filmowa fabułę – niż pretekstowy. Ledwo zasygnalizowana historia ma za zadanie zabrać, wraz z małą dziewczynką, widownię do przerośniętego świata wielkoludów, zademonstrować jego efektowne dziwy i wielkie niebezpieczeństwa. Najbardziej kolorową i efektowną częścią opowieści jest wątek z łapaniem snów. BFG zajmuje się tym procederem profesjonalnie, choć nie bardzo wiadomo na co komu przydają się jego usługi. Pytania odnośnie poszczególnych wątków, zwrotów akcji, fabularnych rozwiązań i konstrukcji bohaterów można byłoby mnożyć. Na żadne z nich jednak i tak nie dostaniemy odpowiedzi, więc chcąc jakoś przetrwać seans musimy zgodzić się na zasady, które ustanowili twórcy. A pierwsza z nich brzmi: niczemu się nie dziwić i wszystkim się zachwycać. Choć nie jest o to łatwo również dlatego, że choćby nieco bardziej wymagającemu widzowi niż trzyletnie dziecko co rusz będzie zaprzątać głowę kolejna wątpliwość.

W świecie, w którym królują bajki, baśnie straciły racje bytu. Gdy kino superbohaterskie dostarcza nam frapujących bohaterów, nową mitologię i dostateczną ilość akcji, natomiast pełnometrażowe animacje w mistrzowski sposób opowiadają oryginalne historie, uczą i bawią, nikomu nie potrzeba światów utkanych z lokalnych legend. Filmy ciepłe, pogodne i łagodne wyszły z mody, a może po prostu nie ma komu ich robić, a to co powstaje okazuje się towarem gorszego sortu. Pixarowskie hity, Avengersi i epickie ekranizacje poczytnych książek dla młodzieży stanowią projekty idealne – dysponują wyważoną mieszanką humoru, akcji i efektowności. Projekty, które nie posiadają choćby jednym z tych elementów są skazane na porażkę. Dlatego o „BFG” szybko się zapomni, bo nie proponuje wystarczającego poziomu humoru, nie wciąga swoją historią, a jego efektowności bliżej do kiczowatego, kolorowego efekciarstwa. Wydaje się, że na ten pokraczny twór nie nabiorą się nawet dzieci.