Sulik porzucił swój charakterystyczny styl realizmu poetyckiego. Ale miał ku temu ważne powody. Opowiedział bowiem o niezabliźnionych ranach, które wciąż krwawią mimo upływu lat. „Tłumacz” to rozliczenie z wojennymi zbrodniami popełnionymi przez Niemców na terenach Słowacji, ale również narodowy rachunek sumienia. Gdyby podpisałby go Polak i traktował o naszym kraju, pewnie doczekałby się miana „antypolskiego”. Choć posiada swój ciężar, jest niewygodny i nie boi się sięgania po kontrowersyjne tezy, jest równocześnie pogodną komedią, której ciepły humor udowadnia, że życie mimo wszystko zawsze wygrywa.
Dobiegający osiemdziesiątki Słowacki tłumacz wybiera się do Austrii, by spotkać się z nazistowskich zbrodniarzem, który zabił jego rodziców. Nie zastaje go, bo niedawno umarł. Drzwi otwiera mu jego syn. Choć pierwsze spotkanie kończy się wzajemnymi wyzwiskami i narysowaniem na skrzynce Austriaka swastyki, ostatecznie mężczyźni zdobywają się na wspólną podróż po Słowacji – syn nazisty chce poznać prawdę o wojennej działalności swojego ojca.
W postać Austriaka wciela się Peter Simonischek, który najwyraźniej ciąż nie wyszedł z roli odgrywanej w „Tonim Erdmannie”. Ponownie gra mężczyznę, który nie bierze życia nazbyt poważnie. Lubi alkohol, kobiety i śmiech. Czym nieustannie drażni Słowaka – gburowatego, zamkniętego, jakby wciąż pogrążonego w głębokiej żałobie po dawno zmarłych rodzicach. Różni ich wszystko, ale w kluczowych momentach zaczynają mówić wspólnym językiem, co nie wszystkim się podoba: Żyd przyjaźni się z synem nazisty?
Ale Sulik nie ma zamiaru iść utartymi szlakami, dlatego komplikuje łączące bohaterów relacje i celowo mąci w głowach widzów. Która z reprezentowanych przez bohaterów postawa jest bardziej adekwatna względem Holocaustu? Czy śmiech, jowialność i beztroska są jeszcze w ogóle dopuszczalne? Sulik wydaje się rozumieć obie strony – i szuka odpowiedzi na te pytania gdzieś pomiędzy. Ale równie ciekawie opowiada o udziale Słowaków w wojennych zbrodniach, dostrzegając winy również po stronie swoich krajan, kolaborujących w czasie wojny z agresorem. Nie sięga przy tym po estetykę gore, jak zrobił to u nas Władysław Pasikowski w „Pokłosiu”. Wręcz przeciwnie, powagę tematu przełamuje wspomnianym już śmiechem. To nie jest pusty humor, a film nie jest komedią o Holocauście. Tu chodzi o coś znacznie poważniejszego. Śmiech bowiem ma ogromną terapeutyczną i wywrotową moc, może stać się kuracją i wyrachowaną zemstą na znienawidzonym wrogu.
Komentarze (0)