Premiera tygodnia – „Midsommar. W biały dzień”: Atak paniki

Nie pamiętam, by o jakimś arthouse’owym filmie było aż tak głośno przed premierą jak o drugim filmie Ariego Astera. Pierwsze spływające opinie zwiastowały dzieło przekraczające ludzką percepcję, kompletnie nowe otwarcie w kinematografii, przynajmniej gatunkowej. Mówiło się, że to dzieło transowe i transgresyjne, którego seans zamieniał się w rytuał. Oczekiwania były więc ogromne, tym bardziej, że poprzednie „Hereditary. Dziedzictwo” zdążyło pokazać skalę talentu Astera. Nawet jeśli wszelkie opinie dzieliło się przez dwa i brało w nawias egzaltację towarzyszącą narodzinom nowej kinematograficznej gwiazdy, to i tak wychodziło, że musi być to film ocierający się o wybitność. I przynajmniej w jednym komentatorzy mieli rację, „Midsommar” o wybitność się ociera, choć do spełnienia zabrakło naprawdę niewiele.

To kino, które wibruje, mnoży znaczenia, wiedzie widzów wieloma ścieżkami interpretacyjnymi, nieustannie intelektualnie zaskakuje. Można w nim dostrzec metaforę rozpadu związku i pracy żałoby, ale równie dobrze można go uznać za krytyczny głos w sprawie współczesnego turyzmu, antropologiczny esej o spotkaniu kultur i moralitet wycelowany w narkotyki i rozwiązłość seksualną. Każdy z widzów może przyłożyć do oglądanych wydarzeń własną miarkę – swoje szkiełko i oko, które i tak nie będzie w stanie wyjaśnić wszystkiego. Bo „Midsommar” powinno oglądać się sercem – tak samo jak dzieła Jagody Szelc, która z pewnością dogadałaby się z Arim Asterem. Idealnie byłoby zażywać te samego substancje, co bohaterowie, podążyć za nimi w opętańczym tańcu i dać oślepić letnim słońcem dalekiej północy.

Problem jednak w tym – i jest to największa wada „Midsommar” – że ten film bardzo chce oferować cielesne, ponad racjonalne doświadczenie, ale ostatecznie nie potrafi tego zrobić. Przede wszystkim, nie jesteśmy w stanie emocjonalnie związać się z bohaterami, którzy najzwyczajniej w świecie są niesympatyczni, a momentami wręcz odpychający. Nawet postać grana przez Florence Pugh, która niesie w sobie największy ładunek emocjonalny, przedstawiona jest w taki sposób, że jedyne, co się do niej czuje to dystans. A jeżeli nie jesteśmy w stanie zaangażować się w perypetie bohaterów, to nie udzielają nam się ich emocje – wszystko przyjmiemy na zimno, czysto intelektualnie. Ponadto, narracja jest prowadzona w taki sposób, by nieustannie zapowiadać to, co za moment się wydarzy. Atmosfera gęstnieje zbyt szybko, a reżyser rozsiewa tropy zbyt wcześnie, byśmy mogli odczuwać tę samą narastającą panikę, wywołaną zaskoczeniem, co bohaterowie. Ten brak reżyser rekompensuje dosadnością – co również ma swoją moc oddziaływania, ale już nie tak wielką. Dlatego węzłowe momenty nie działają tak, jak powinny – nie infekują strachem, nie wywracają na drugą stronę naszych trzewi i mózgów. A mogłyby – bo to, co oglądamy, zdecydowanie ma taki potencjał.

Mimo to film ma ogromną moc rażenia – ale właśnie intelektualnego, a nie emocjonalnego, co uważam za ogromną wadę i zaprzepaszczenie potencjału. Niemniej, sposób budowania tego świata, relacje między bohaterami czy jakości wizualne to coś, czego w kinie – zapewniam – jeszcze nie widzieliście. I nie mówię tylko o oszałamiającej, wszechobecnej jasności białych, skandynawskich nocy, ale przede wszystkim o konstrukcji świata przedstawionego, sposobie obnażania jego tajemnic i powolnego wchodzenia w ekranową rzeczywistość.

Film opowiada o paczce przyjaciół, którzy w wakacje wybierają się do Szwecji na zaproszenie znajomego. Mają jechać do jego wioski, poznać rodzinę, a przy okazji wziąć udział w festynie. Na miejscu okazuje się, że impreza jest częścią obrzędów, do których miejscowi podchodzą nadzwyczaj poważnie. Z każdą kolejną sceną wakacyjny wyjazd zamienia się w coraz większy koszmar.

Streszczenie fabuły niewiele pomaga w zrozumieniu tego, co dzieje się na ekranie. Zacząć należy bowiem od różnego rodzaju związków i napięć między bohaterami. Dani i Christian są w toksycznym związku. On chciałby go jak najszybciej zakończyć, a ona ewidentnie dusi się w nim – choć chyba nie do końca jest tego świadoma. O ich problemach sercowych nie są w stanie dłużej słuchać znajomi Christiana, doradzający mu jak najszybsze zerwanie z dziewczyną. I tak by się z pewnością stało, gdyby sprawy się nie skomplikowały. Siostra Dani popełnia bowiem samobójstwo, zabijając przy tym rodziców. Od razu więc Aster wydeptuje przed nami liczne ścieżki interpretacyjne. Na wstępie zakotwicza opowiadaną historię w problemach rodzinnych, psychologicznych, sercowych – bez względu na to, co wydarzy się później. I faktycznie, czego byśmy nie zobaczyli – a widzimy wiele – to i tak wszystko sprowadza się ostatecznie do punktu wyjścia. Okultystyczne doświadczenie bohaterów staje się jedynie przedłużeniem ich problemów, z którymi borykali się na co dzień. Aster jednak zadbał o to, by ścieżki interpretacyjne wraz z rozwojem akcji mnożyły się i rozgałęziały. By fascynował nas nie tylko punkt wyjścia i dojścia, ale również trwanie pokazywanego świata – jego obyczaje, obrzędy mieszkańców wioski, ich interakcje z niewtajemniczonymi bohaterami, psychologia intencji miejscowych, ich kultura i etyka.

Przez długi czas wszystko tonie w niejednoznaczności, rozmywają się granice moralności, wierzymy w dobre intencje Skandynawów i wstydzimy się za nieokrzesanych przedstawicieli Zachodu. I właśnie ten fragment jest najlepszy – bo zwodzi i uwodzi, kusi egzotyką świata przedstawionego, pokazuje jego spójność i racjonalność. Te uczucia pryskają, gdy ziszcza się to, co niemo jest nam zapowiadane od samego początku. Twórcy sami zagonili się w ciemny róg, bo nie byli w stanie dostarczyć w pełni zaskakującego i satysfakcjonującego finału.

Mimo pewnych niezaprzeczalnych wad, „Midsommar. W biały dzień” to kino ze wszech miar oryginalne, wizjonerskie, poszerzające granice kinematograficznej wyobraźni, przywracające wiarę w to, że kino wciąż potrafi zaskakiwać i oferować nieznane do tej pory przeżycia. I na szczęście jest czymś znacznie więcej, niż metaforą – oszałamia wykreowanym światem, psychologicznymi subtelnościami i sposobem opowiadania, przypominającym raczej wędrowanie po nieznanym mieście, niż snucie linearnej historii. Być tak utalentowanym jak Ari Aster to prawdziwa zbrodnia – i to w biały dzień!

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.