Relacja – Festiwal Polskich Filmów Fabularnych 2022 #3

Tym razem pisze o trzech filmach z Konkursu Głównego – dwóch pozytywnych zaskoczeniach i jednym sporym rozczarowaniu.

Śubuk, reż. Jacek Lusiński

„Śubuk” znajduje się na przecięciu kilka popularnych nurtów w polskim kinie. Z jednej strony mamy pieczołowicie odtwarzane realia niedawnej przeszłości, lśniące polonezy, przemalowywanie milicyjnych wozów na policyjne, dbałość o detale zmieniających się epok. Z drugiej strony film Lusińskiego wpisuje się w społeczne kino interwencyjne, porusza kwestie ignorancji polskiej służby zdrowia i innych państwowych instytucji, przy jednoczesnym dowartościowaniu niezłomności rodziców w walce o swoje niepełnosprawne dzieci. „Śubuk” jest tegoroczną „Sonatą”, choć trochę brakuje mu ironii, drapieżności i humoru zeszłorocznego hitu Festiwalu w Gdyni.

Mimo wszystko nadal jest to udane kino obyczajowe z ważną misją do wypełnienia. Na szczęście nie tylko koncentruje się na sprawie, potrafi również opowiadać, emocjonalnie przywiązywać do bohaterów, wzruszać, poruszać, ale i rozśmieszać. To trudny rodzaj kina, który łatwo może osunąć się w łzawość albo czystą interwencję. „Śubukowi” udało się te pułapki sprawnie ominąć, dostarczając historię angażującą, do tego w żadnym momencie nie szantażującą emocjonalnie.

A film opowiada o dziewczynie, którą partner namawia, by dokonała aborcji. Ucieka jednak z ginekologicznego krzesła, czego chwilę później żałuje, bo marzą jej się studia, a wie, że z dzieckiem nie ma na to szans. Ostatecznie do pozostawienia dziecka przekonuje ją samotna siostra, która deklaruje, że zajmie się małym, gdy ona będzie studiować. Plan się nawet udaje, ale do czasu, gdy siostra niespodziewanie umiera, pozostawiając młodą dziewczynę z dzieckiem i roztrzaskanymi planami życiowymi.

Ale to nie jest film o aborcji, choć ten temat też się tu pojawia i zostaje zgrabnie ograny tak, by nie by było wątpliwości, kto powinien o niej decydować. Historia idzie jednak inną ścieżką. Okazuje się bowiem, że synek nie rozwija się tak, jak inne dzieci, wszystko wskazuje na autyzm. Są jednak głębokie lata 90., lekarze zbywają matkę, nie dając większych szans na  szczęśliwe życie jej dziecka. Ale matka się nie poddaje i właśnie o tej niezłomności opowiada Lusiński.

To właśnie tę młodą kobietę, która musiała zrezygnować z siebie, wbrew swojej woli, umieszcza w środku filmu, by nie powiedzieć – stawia na piedestale. Pomnika jednak nie buduje, ale z pewnością bohaterka reżyserowi imponuje, widzi w niej bowiem symbol hartu ducha, siły, waleczności i ogromnej miłości – nawet jeśli wbrew swojej woli. Jednocześnie twórcy zmiękczają opowieść humorem i wyrazistymi postaciami drugoplanowymi, które ubarwiają fabułę, nie pozwalając jej, by zamieniła się w dołującego, obyczajowego snuja. Również ten humor sprawia, że bohaterka grana przez Małgorzatę Gorol jest kobietą z krwi i kości. Nikt nie robi z niej męczennicy, ani świętej. To kobieta, która prze do przodu wkurzona niesprawiedliwością źle urządzonego świata. I zrobi wszystko, by go zmienić – nie dla świata, dla samej siebie.

I właśnie to jest w filmie najlepsze – pełnokrwistość bohaterki, która nie jest ideałem, a jedną z nas. Kobietą poharataną, ale nie narzekającą, pełną wewnętrznej siły, ale nie niewiarygodna bojowniczką. Dzięki temu możemy jej uwierzyć, współodczuwać z nią i zwyczajnie ją rozumieć. Jej wkurzenie na niesprawiedliwość udziela się wtedy wszystkim.

Ocena: 7/10

Johnny, reż. Daniel Jaroszek

Ksiądz Jan Kaczkowski jeszcze za życia stał się dla polskiego Kościoła Katolickiego postacią kultową. Był osobą, która potrafiła wychodzić poza zamknięty i hermetyczny światek wiernych. Jeździł tam, gdzie inni duchowni nawet by nie spojrzeli: na Woodstock, do więźniów, śmiertelnie chorych. Żył, jak pisał w swojej książce, „na pełnej petardzie”. Był postacią silną, niezachwianą i przebojową. Myślę, że gdyby zobaczy „Johnny’ego” – film biograficzny o samym sobie – cicho, ale siarczyście by pod nosem zaklął.

Bo „Johnny” uosabia wszystko to, kim Kaczkowski nie był – jest sentymentalny, łzawy, manipulatorski i patetyczny. Nie oznacza to, że nie jest to film sprawny. Wręcz przeciwnie – działa dokładnie tak, jak zaprogramował go reżyser. Szkoda, że autora interesuje tylko wyciskanie z publiki potoków łez i kasy.

Aby to uczynić, sięga po różne zabiegi. Wykorzystuje melancholijne, acz chwytliwie i popularne piosenki, operuje światłem tak, by roztaczać aurę metafizyki dla naiwnych, a przede wszystkim co chwila szantażuje nas emocjonalnie tematyką umierania. Natomiast z Kaczkowskiego robi niestrudzonego zbawcę świata, który dla każdego ma celne słowo, wszystkim jest bratem i z każdym skurczybykiem – na czele z lokalnym arcybiskupem – potrafi sobie wybornie poradzić.

Skutkuje to tym, że film, jakby z przyzwyczajenia, wyciska łzy nawet na scenach, które nie mają w sobie niczego wzruszającego. Jest to niezwykle irytujące, bo nie da się śledzić fabuły oczami ciągle zalanymi łzami, a co dopiero w takim stanie trzeźwo oceniać ukazywane sytuacje. Ale w sumie – żadna strata. Opowieść bowiem nie ma za wiele do zaproponowania. Jest zbudowana na bardzo prostym schemacie. Głównym bohaterem nie jest Kaczkowski tylko jego podopieczny – Patryk, wielokrotny recydywista, który w ramach odrabiania prac społecznych trafia do hospicjum w Pucku założonego przez Kaczkowskiego. Recydywista jak to recydywista – musi z początku sprawiać problemy i niespecjalnie rokować. No ale od czego są tacy superherosi jak Kaczkowski – szast-prast i już z byłego więźnia robi się prawy, miły, uczynny pracownik, który wkłada w działalność hospicjum całe swoje serce, a i poezję zarecytuje.

I w sumie to tyle jeśli chodzi o fabułę, bo reszta to kolejne emocjonalne tortury, kino funeralnej eksploatacji, rozjeżdżanie walcem śmierci, cierpienia i płytkich wzruszeń. A spod walca wyjeżdża się płaskim – i dokładnie taka jest postać Kaczkowskiego. To fajnoksiądz, który i przekląć potrafi, i winko wychylić, gdy trzeba to przywali, a kiedy indziej pogłaszcze. Ma w sobie jednocześnie bardzo irytującą cechę wiedzenia wszystkiego najlepiej, więc każdemu zwróci uwagę, każdego poprawi, nikomu nie przepuści. Oczywiście z punktu widzenia twórców to zaleta, ale niechcący wyeksponowali jedną z gorszych cech Kościoła Katolickiego – samouwielbienie. Ale tu na dobrą sprawę nawet nie ma wiary, Kościoła czy biblijnego przesłania, jakby twórcy bali się, by za bardzo nie epatować religią, co mogłoby urazić część potencjalnych widzów – ale bez niej postać Kaczkowskiego płaska jest jeszcze bardziej.

Ale Jaroszka nie interesuje żadna głębia czy prawda. Go interesuje tylko eksploatacja nośnego tematu, którym przyciągnie rzeszę widzów do kina, bo film jest ewidentnie realizowany pod dużą widownię. Dla każdego coś miłego – wierzący dostaną duchownego, niewierzący fajnoksiędza co Kościołowi potrafi dowalić i żyje po swojemu, a cała reszta wzruszającą opowieść o drugiej szansie, umieraniu i miłości. A to wszystko podlane najbardziej lepkim sosem, ściągającym widzów jak muchy – tanim sentymentalizmem.

Ocena: 5/10

Strzępy, reż. Beata Dzianowicz

Beata Dzianowicz jest autorka jednego ze słabszych debiutów ostatnich lat – „Odnajdę cię”, nieudanej próby kina kryminalnego. Ewidentnie nie potrafiła się odnaleźć w tej gatunkowej konwencji. Ale że nie warto skreślać reżyserów po ich pierwszym filmie dowiodła „Strzępami”, zrealizowanym w zupełnie innym stylu – dziełem skupionym, uważnym, trudnym i prawdziwie przejmującym.

To opowieść o synu i ojcu, których łączy silna więź – maja wspólne pasje, podobne poczucie humoru, na dodatek mieszkają razem, bo senior zostawił sobie mały pokoik, a resztę oddał rodzinie syna. Wszystko się zmienia, gdy ojciec – profesor politechniki – zaczyna zdradzać pierwsze oznaki choroby. Wszystko wskazuje na to, że to początku Alzheimera, który posuwa się w niezwykle szybkim tempie. Film odlicza kolejne pory roku, zaczyna się zimą, a już na wiosnę sprawy przyjmują dramatyczny obrót. Nikt nie jest na to przygotowany, a najmniej żona i córka syna chorego.

„Strzępy” nie są opowieścią o doświadczeniu choroby. To nie jest polska kalka „Ojca” Zellera. Dzianowicz interesuje współdzielenie choroby, bycie „zarażonym” Alzheimerem – bo trudno powiedzieć, by żyjąca w jednym mieszkaniu rodzina była zdrowa. Głównym bohaterem również nie jest ojciec, a syn, bo to on przeżywa największy dramat – chory szybko przestaje reflektować i jest mu wszystko jedno, czy załatwia się w toalecie, czy do kwiatków. To zdrowi musza stawić czoło chorobie.

I Dzianowicz jest bezwzględna dla swoich bohaterów, wcale jednak niczego na siłę nie dramatyzując. Po prostu odhacza kolejne problemy, które mogłyby się wydarzyć. Z początku niedogodności są niewielkie, ale z czasem sytuacja wymyka się spod kontroli. Obserwujemy to w konwencji kina obyczajowego, ale wyjątkowo skupionej na realizmie emocji, psychologizmie postaci, wiarygodności zachowań. Dlatego kluczowa była praca aktorów, którzy wykonali swoje zadanie z nawiązką. Wydawać by się mogło, że najtrudniej będzie miał Grzegorz Przybył, grający ojca posuwającego się w demencji. Jednak to Michał Żurawski – grający syna – jest prawdziwa gwiazdą, bo na nim opiera się psychologizm fabuły.

Nie chodzi tylko o postępująca rozpacz dziecka, które musi patrzeć jak z jego rodzica pozostają tylko kości i skóra. Na chorobę zapada bowiem cała rodzina, która nie może normalnie funkcjonować. Każdy z bohaterów staje przed wyborem, gdzie każda z opcji jest dramatyczna. Syn musi wybierać między żoną i dzieckiem a ojcem. Jego żona wybiera miedzy bezpieczeństwem a rodziną. W końcu córka musi zdecydować: ojciec czy matka. Tytułowe strzępy nie dotyczą wiec tożsamości chorego, która się rozszczepia. Z niej nie pozostają nawet owe strzępy. Rozbici na kawałki jest rodzina – niby zdrowa, niby kochająca się.

„Strzępy” to film o lęku i miłości, ich wzajemnym splataniu w jedną napędzająca się wzajemnie całość. Bo miłość nakręca lęk o ukochanych, a lęk sprawia, że jest się w stanie zrobić rzeczy, które uratują miłość. To także opowieść o galopadzie pokoleń, dosłownie w genach przekazywanym mrocznym przeznaczeniu – kręgu przerażenia, którego nie da się przerwać.

Ocena: 7/10