Premiera tygodnia – „Twin Peaks: sezon 3, odcinek 1 i 2”: Twin Peaks nie jest tym, czym się wydaje

Przez dwadzieścia pięć lat od pierwszego sezonu „Twin Peaks” zmieniły się nie tylko seriale, telewizja, aktorzy, jak również sam David Lynch. Można było się spodziewać, że tak długo oczekiwany trzeci sezon będzie zaledwie dalekim echem przeszłości. Nie da się przecież cofnąć do estetyki telewizji początku lat 90., nie da się odmłodzić aktorów, podobnie jak wymazać z głowy Lyncha jego artystycznych doświadczeń dwóch dziesięcioleci. Jednak oglądając dwa pierwsze odcinki nowego sezonu można odnieść wrażenie,  że zmieniło się zbyt wiele, by ponownie zasiadający przed telewizorami (choć pewnie znacznie częściej przed komputerami) fani poczuli się jak w domu.

Niby nikogo nie powinno dziwić, że nowe odcinki „Twin Peaks” są dziwne. To przecież właśnie ten serial stał się miarą tego, co w telewizji graniczne, subwersywne, nietypowe i surrealne. Stary format przyzwyczaił nas do swojej dziwności, która stała się z czasem powszednia, zrozumiała i wręcz… normalna. Lynch musiał zdawać sobie z tego sprawę, podobnie zresztą jak każdy współczesny widz, zabierający się za stare odcinki. Nie byłby więc sobą, gdyby zdecydował się na proste splagiatowanie samego siebie. Jedną z większych niewiadomych nowego sezonu był właśnie sposób, w jaki Lynch postara się na nowo zdefiniować kategorię dziwności. Trzeba przyznać, że podjął to wyzwanie. Jednak można mieć wątpliwości, czy dokonał trafnych wyborów.

Motorem napędowym „Twin Peaks” był jego jak najbardziej rozrywkowy i gatunkowy potencjał. Długimi fragmentami bliżej mu było do telewizyjnych romansideł, sitcomów czy tradycyjnych kryminałów, niż serialowej awangardy. Przy wszystkich swoich ekscentryzmach, których przecież nie brakowało, serial Lyncha i Frosta był przystępną, niezwykle wciągającą i zabawną rozrywką dla prawie każdego, nawet najbardziej „przeciętnego” telewidza. Starzejący się Lynch najprawdopodobniej kompletnie stracił poczucie humoru, najpewniej wraz z pociągiem do tworzenia filmów kinowych, które – chcąc nie chcąc – musiałyby iść na estetyczne kompromisy, by przyciągnąć przed wielkie ekrany choćby jego najwierniejszych fanów. Lynch obecnie jest artystą nieprzystępnym, hermetycznym nawet jak na ustanowione przez siebie standardy. Oglądając jego współczesne krótkie metraże, teledyski czy obrazy ma się wrażenie popadnięcia w manieryczność stylu, zakopanie się w bunkrze Wielkiej Sztuki, którą swego czasu mieszał z gatunkową pulpą. Ten ponadprzeciętny artysta zafiksował się na pewnych schematach, środkach formalnych i estetycznych wyborach, które nieustannie radykalizuje, nie zważając już kompletnie na swoich widzów.

Bardzo dobrze widać to na przykładzie nowych odcinków „Twin Peaks”, którym brakuje lekkości, gatunkowości i rozrywkowości. Choć niby pojawia się tam jakieś morderstwo, więc jest i potencjał kryminalny, ale zostaje on całkowicie niewykorzystany. Najbardziej brakuje mi humoru, który rozbrajał grozę i łagodził dreszcze. Obecnie można jedynie coraz szerzej otwierać oczy na kolejne, przede wszystkim jednak wizualne, a nie fabularne, „chore jazdy” Lyncha, a w długich przerwach między nimi ziewnąć z nudów. To bardzo przykre, ale w dwóch pierwszych odcinkach czuć, że Lynch się zestarzał i zamienił w międzyczasie w Wielkiego Autora, koniecznie pisanego wielkimi literami, który w nosie ma zarówno wiernych fanów, jak i nowych widzów. Dominującym uczuciem, które towarzyszyło mi podczas seansu, było oglądanie jakiegoś nieciekawego, nudnego serialu, w którym dziwnym trafem znalazło się kilku dobrze znanych bohaterów. Wydają się oni jednak wrzuceni tu tylko po to, by przyciągnąć przed odbiorniki starszych widzów, skuszonych sentymentem.

Nie powiem, w kilku momentach poczułem się jak w domu: gdy zobaczyłem wnętrze czarnej chaty, a w nim agenta Coopera, gdy pojawiła się Pani z Pieńkiem czy James i Shelly. To na nich czekałem i oni dopiero sprawili, że „Twin Peaks” stał się tym, czym zawsze był. Reszta natomiast, a mówię to z wielkim żalem, to jakieś nudziarskie, przydługawe popłuczyny. Właśnie – to jest dobry moment, by wyjawić zamysł Lyncha na „nowe udziwnienie”. Jest nim nieustająca retardacja, permanentne wydłużanie, wprowadzające atmosferę marzenia sennego. Niby nic nowego, klimat snu towarzyszył dziełom Lyncha od zawsze – tym razem jednak nie idzie on w parze z poczuciem pociągającej, bądź przerażającej niesamowitości, surrealności czy choćby psychodeliczności. Zachęca raczej do ucięcia drzemki i ucieknięcia w autentyczny świat snów, niż zagłębienie się w tajemnicę.

Nie przekonały mnie również rozwiązania fabularne. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego Lynch pozwolił swoim bohaterom opuścić tytułowe miasteczko, w którym dzieje się do tej pory najmniej, na rzecz Nowego Jorku, Północnej Dakoty czy Las Vegas – niby większy budżet, więc i większe możliwości, ale wyjście poza znany obszar Twin Peaks w starych odcinkach zawsze miało swoje niebagatelne znaczenie, tutaj zostało ono rozmienione na drobne. Podobnie zresztą jak to było swego czasu w „Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną”. W ogóle nowe odcinki mają znacznie więcej wspólnego z estetyką kinowego prequela niż z serialem. Ten operował bardzo prostymi środkami filmowymi, w ryzach trzymał fabularne pomysły i po równo korzystał z surrealizmu, realizmu, kryminału, komedii i opery mydlanej. Nowe odcinki stawiają natomiast na dosadność i manierę, której nie brakowało już w filmie.

Nie upadam jednak na duchu – nadzieja umiera ostatnia. Końcówka drugiego odcinka ponownie zaprowadziła nas w znane rejony tytułowego miasteczka i przyniosła spotkanie z kilkoma znanymi twarzami, których widok był balsamem na moje zbolałe serce. Mam wrażenie, że Lynch testuje cierpliwość fanów, sprawdza, czy wciąż są gotowi na nowe estetyczne wrażenia. Premiera pierwszego sezonu „Twin Peaks” nieźle namieszała w głowach ówczesnych telewidzów. Odcinki powstałe po dwudziestu pięciu latach, czego by o nich nie powiedzieć, robią to ponownie – choć w radykalnie inny sposób. Może jednak właśnie tak należy robić współczesne mózgotrzepy – nieśpiesznie, przeciągając, irytując, nudząc, zwodząc i oddalając moment satysfakcji. Gdy obecna telewizja prześciga się w oferowaniu wciąż nowych, coraz mocniejszych bodźców – co zresztą zapoczątkował Lynch z Frostem – ten stary wyga postanowił wszystkim pokazać artystyczny środkowy palec, przy okazji również swoim fanom, i karze czekać, czekać, czekać. Oby było na co!