Toy Story to być może najważniejsza i najlepsza animowana seria w historii kina. Gdy wydawało się, że trzecia część jest idealnym zwieńczeniem trylogii, pojawiła się część czwarta, która wcale nie okazała się słabsza. Z każdym kolejnym filmem opowieść o ożywionych zabawkach wydaje się coraz mniej dziecinna, a przy tym poważniejsza i smutniejsza. „Toy Story 4” to nie tylko znakomite postacie, świetny humor i atmosfera przygody, ale również głęboka refleksja na temat tożsamości, rodzicielstwa i definicji życiowego szczęścia.
Z początku najnowsza część serii wydaje się na siłę doczepiona do trylogii. Dzieckiem, który posiada zabawki, nie jest już Andy, który zdążył pójść na studia, ale jego młodsza krewna, Bonnie. Można byłoby stwierdzić, że nowa historia domaga się nowych bohaterów, a Chudego, Buzza Astrala czy Pana Bulwę powinno zostawić się przy Andym. Jest w tym sporo racji, ale z drugiej strony, to właśnie ożywione zabawki znakomicie pasują do opowieści, którą snują twórcy z Pixara. No bo jak tu opowiedzieć o potrzebie macierzyństwa i wolności, prawie do wyboru i samostanowienia bez tych najmniejszych przyjaciół każdego dziecka?
Trudno więc posądzić twórców o żerowanie na poprzednich, doskonałych, częściach – z kultowych postaci i wykreowanego świata korzystają rozsądnie i zasadnie. Mają przy tym do powiedzenia naprawdę wiele niezwykle interesujących i złożonych kwestii, które trudno byłoby wyartykułować bez wcześniej stworzonej fabularnej maszynerii.
Tym razem fabuła skoncentrowana jest na nowym bohaterze – Sztućku, czyli zabawce skleconej własnymi siłami przez przedszkolaka – Bonnie. Na nową ulubioną zabawkę składa się czerwony drucik, nieporadnie przyklejone ślepka i grymas uśmiechu, no i przede wszystkim – plastikowy widelec wzięty wprost ze śmietnika. I właśnie tam Sztuciek najchętniej by powrócił – nie czuje się bowiem zabawką, a zwykłym śmieciem. Twórcy wokół tej postaci rozpisali antropologiczny dramat kryzysu tożsamości, w którym można usłyszeć dalekie echa dyskusji toczącej się wokół płci i na temat konstruktywizmu kulturowego. Czy fakt, że ktoś narzuca nam rolę, odbiera nam prawo do decydowania o własnej tożsamości? A może uszlachetniające spojrzenie innego powinno pozwolić nam spojrzeć na nas z nowej perspektywy? Twórcy „Toy Story 4” zadają te pytania, ale nie udzielają żadnych odpowiedzi. Trudno jednak nie zauważyć, że dotknęli w ten sposób jakiejś bardzo wrażliwej i wyjątkowo aktualnej społecznie struny.
Niesforny, bo niepodporządkowany nowej roli, Sztuciek pragnie uciec od Bonnie i bycia zabawką. Na akcję ratunkową rusza za nim Chudy – bo wie, jak ważny dla Bonnie jest ten kawałek plastiku. W tym momencie zaczyna się wielka przygoda, w której będzie miejsce dla sklepu ze starociami, lunaparku, przerażających marionetek, dwójki pluszowych ziomków i jednej bardzo smutnej lalki. Ale wyrazistych, znakomicie napisanych postaci jest w tej części znacznie więcej – każda z nich ma nie tylko przypisaną role w fabule, ale przede wszystkim jest nośnikiem innych emocji i porusza inne konteksty. Chyba najciekawszą z nich jest Gabi-Gabi – stara lalka, wyglądająca jak wyjęta wprost z serii o Anabelle czy innej morderczej lalce. Ale szybko się okazuje, że jej mroczne oblicze maskuje ranę, która krwawi przez całe życie.
W czwartej części, jak w żadnej poprzedniej, na pierwszy plan wychodzi nie kwestia dzieciństwa, a macierzyństwa. Ważnym problemem, z jakim mierzą się bohaterowie, to „posiadanie” dziecka i bycie „zagubionym”. W filmie te określenia odnoszą się do statusu zabawki – pragnieniem większości z nich jest należenie do jakiegoś dziecka. Ale przecież „posiadanie” dziecka, choćby z powodu językowej konstrukcji, można rozumieć odwrotnie – jako ojcostwo czy macierzyństwo. Najmocniej ta kwestia wybrzmiewa właśnie w wątku Gabi-Gabi, której największych pragnieniem jest znalezienie dziecka, które ją pokocha. Nie jest to łatwe, bo ma feler – jej nakręcany głos jest fabrycznie zepsuty. Można w tym odnaleźć czytelne nawiązanie do bezpłodności, próby adopcji czy procedury in vitro.
Ale twórcy rozważają też inne możliwości i inne pragnienia – bycia wolnym, niezależnym, realizującym własne, dzikie pasje bez zobowiązań. Gabi-Gabi zostaje przeciwstawiona Bo Peep, stylizowanej na Furiosę czy inną niezależną, przebojową, waleczną kobietę. Animatorzy rozpisują szerokie spektrum życiowych scenariuszy i ani myślą wskazywać, który z nich jest lepszy. Nie trudno zauważyć, że choć głównym bohaterem tej części ponownie jest Chudy, to jego osoba zostaje przyćmiona przez postaci kobiece, które są nosicielkami największych dylematów i stanowią główne ośrodki dyskursywne. Nie bez powodu Bonnie faworyzuje Jessie, symbolicznie przekazując jej gwiazdę szeryfa.
„Czwórka” jest znacznie mroczniejsza niż poprzednie części – jest tu miejsce na estetyczne nawiązania do horroru, egzystencjalne dramaty i nierozstrzygalne dylematy. Ale przy tym wszystkim film nadal znakomicie spełnia funkcje eskapistyczną i rozrywkową. Dzieciaki będą zachwycone – zarówno ze spotkania ze starymi znajomymi, jak i z powodu nowych znajomości. Nikt nie przejdzie obojętnie wobec Bunny’ego i Ducky’ego, którym w oryginale głosu użyczyli Jordan Peele i Keegen-Michael Key. To właśnie ta para nierozłącznych pluszaków jest głównym nośnikiem humoru i niepohamowanej wyobraźni. „Toy Story 4” udowadnia, że Pixar jak żadne inne studio na świecie potrafi równoważyć pogłębioną refleksję zarówno na „dorosłe”, jak i „dziecięce” tematy.
Ocena: 7/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)