Recenzja – „Matecznik”

Już z daleka widać, jakie są inspiracje Grzegorza Mołdy. Kilkukrotnie wprost cytuje „Kła” Yorgosa Lanthimosa, co chwilę zaciągając dług we wrażliwości greckiej nowej fali. Z początku podobieństwa wydają się nadmierne, na granicy pozbawionego oryginalności powtórzenia – na dodatek w wersji niskobudżetowej. Z czasem jednak staje się jasne, że Mołda ma do powiedzenia coś własnego i – co najważniejsze – ma pomysł, jak to przekazać. I jest w tym niezwykle konsekwentny.

Debiutant odnalazł się w formule mikrobudżetu. Ograniczył przestrzeń do jednego mieszkania, bohaterów – do dwójki postaci, starając się opowiadać oszczędnymi dialogami i konsekwentną warstwą wizualną. Dzięki temu przekaz jest klarowny, czysty, wyrażany precyzyjnie – oszczędność, również ta spowodowana niskim budżetem, okazała się korespondować ze sposobem opowiadania.

Wszystko, co istotne w tej historii wyraża się w relacji między dwójką bohaterów. Od początku jest jasne, że daleko jej do realistycznej normy. Ona nazywa siebie opiekunką, on z kolei jest uczniem. Kobieta staje się kolejną figurą nauczycielki, matki, kochanki. On z kolei przyjmuje od niej kolejne wzory zachowań. W tym, co się dzieje między parą, można dostrzec metaforę enkulturacji, czyli wchodzenia w kulturę. Kobieta dba, by mężczyzna nabywał tylko właściwe kompetencje, tworząc z niego nowy ideał mężczyzny, który potrafi zająć się domem, jest samowystarczalny, a także dba o swoją kobietę i potomstwo. Jednak każda relacja podległości zawiera w sobie element przemocy.

I właśnie na przemocy skupia się Mołda. Kobieta uczy mężczyznę prasować, gotować,  opiekować się dzieckiem, a nawet dbać o własne przyjemności cielesne, ale nie uczy go wolności. Z czasem wyjaśnia się, dlaczego bohater pozostaje w zamknięciu, z jakiego powodu musi podporządkować się dziewczynie i co sprawia, że ich relacja wcale nie musi być dla niego dobra.

Najlepsze w „Mateczniku” jest to, że ta nieco surrealna metafora wzięta z wyobraźni greckich nowofalowców świetnie odzwierciedla procesy kulturowe, których zazwyczaj nie konceptualizuje się w taki sposób, jak proponuje Mołda. Co złego jest we wprowadzaniu w kulturę? Czy asymilacja stanowi zagrożenie? Czy matka zawsze jest tyranką? Czy społeczne wzorce nie wpychają nas w mentalne zamknięcie? Te wszystkie pytania stawia Mołda – i daje bardzo intrygujące odpowiedzi, które idą pod prąd oklepanym przeświadczeniom.

Te refleksje – o nowej męskości, enkulturacji, macierzyństwie, dorastaniu, nabywaniu świadomości samego siebie – zdecydowanie wynagradzają brak fabularnego dynamizmu. Dynamizmu, o który Mołda zresztą nie dba, bo zamiast akcją woli opowiadać słowem i obrazem. Szczególnie strona wizualna wiele wyraża: klaustrofobiczna biel ścian, wąskie kadry, w których najwięcej miejsca zajmują puste płaszczyzny, wąskie przejścia, ciasne pokoje, zamknięte kwadraty framug – niemal zawsze bohaterowie są złapani w pułapkę małych przestrzeni, co dodatkowo potęguje poczucie zniewolenia. „Matecznik” okazuje się inkubatorem prawa do bycia sobą wbrew społecznym, rodzinnym, płciowym nakazom.

Ocena: 6/10